Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950

Z Encyklopedia Warmii i Mazur
Wersja z dnia 09:44, 9 cze 2023 autorstwa Zdzisław R. (dyskusja | edycje) („Repatrianci” i osiedleńcy)
Skocz do: nawigacja, szukaj

Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950 – masowe przemieszczanie się ludności związane z zakończoną II wojną światową, zmianami granic państwowych oraz postanowieniami politycznymi na szczeblu międzynarodowym i krajowym.

Czynniki migracji

Powojenne migracje (zmiany miejsca zamieszkania) stanowiły największe ruchy ludności w XX w. Do ich podstawowych przyczyn należały: a) działania wojenne; b) powojenne zmiany granic państwowych; c) postanowienia polityczne, zwłaszcza postanowienia poczdamskie, wprost odnoszące się do przesiedleń całych grup narodowych i narodowościowych; d) świadoma polityka ludnościowa władz państwowych nakierowana na kompleksowe, odgórne regulowanie stosunków narodowościowych na obszarach im podlegających.

Wszystkie cztery czynniki odegrały poważną rolę w przypadku Warmii i Mazur.

a) W zakresie skutków działań wojennych na sytuację ludnościową wymienić należy:

– zmiany demograficzne będące następstwem działań frontowych i innych działań podejmowanych w związku z walkami zbrojnymi;

– zmiany demograficzne będące następstwem świadomej polityki władz niemieckich (ewakuacja ludności cywilnej) lub samoczynną ucieczką ludności cywilnej wobec nadciągającego frontu.

b) W zakresie powojennych zmian granic państwowych wymienić należy likwidację Prus Wschodnich (najpierw de facto, a od 1947 r. de iure), a więc państwowości niemieckiej w ogóle w tej części kontynentu, a następnie wydzielenie na tak określonym obszarze części północnej, która inkorporowana została do ZSRS (obwód kaliningradzki) oraz części południowej, która włączona została do państw polskiego.

c) W zakresie postanowień międzynarodowych o charakterze politycznym odnoszących się do przemieszczeń ludności, zaznaczyć należy, że ich głównym atrybutem było dążenie do unifikacji narodowościowej w ramach poszczególnych państw. Tym właśnie tłumaczyć należy masowe i zorganizowane przesiedlenia ludności mające miejsce na terenie Warmii i Mazur: wysiedlenie ludności Niemieckiej na tereny byłej III Rzeszy (do 1949 r. formalnie „strefy okupacyjne”); translokacja ludności polskiej z terenów inkorporowanych do ZSRS, a do roku 1939 r. stanowiących obszar Rzeczpospolitej Polskiej.

d) W zakresie świadomej polityki władz państwowych wymienić należy proces osadniczy prowadzony intensywnie wobec tzw. Ziem Odzyskanych (czyli byłych obszarów państwa niemieckiego inkorporowanych pod II wojnie światowej do państwa polskiego). Jego istotą było przemieszczanie się mieszkańców tzw. ziem starych (tj. obszarów, które i przed i po II wojnie światowej należały do państwa polskiego) na obszary nowopozyskane.

Grupy migracyjne

W powojennych migracji na terenach Warmii i Mazur nastąpiła w zasadzie kompleksowa wymiana ludnościowa. Przy użyciu kryterium kierunku transferu wyodrębnić można kilka grup ludnościowych:

  • tzw. repatrianci, czyli ludność polska przesiedlona na obszar Warmii i Mazur z tych terenów II RP, które po wojnie włączone zostały do ZSRS;
  • osiedleńcy (osadnicy, przesiedleńcy), czyli ludność polska – mieszkańcy ziem starych – przybywający na tzw. Ziemie Odzyskane w celu ich zasiedlenia;
  • Niemcy, czyli ludność niemiecka, obywatele III Rzeszy, mieszkańcy Prus Wschodnich, wysiedlani bądź oczekujący na wysiedlenie do jednej ze stref okupacyjnych;
  • autochtoni, czyli ludność miejscowa, obywatele III Rzeszy, pochodzenia polskiego, poddawani tzw. weryfikacji narodowościowej;

Okres migracji

W przypadku Warmii i Mazur jako początek masowych procesów migracyjnych wskazać należy okres przełomu lat 1944/45, tj. moment zaistnienia masowych ruchów ludnościowych związanych z działaniami wojennymi, polegającymi głównie na masowych ucieczkach (indywidualnych oraz grupowych, żywiołowych oraz zorganizowanych) przed zbliżającym się frontem. Nie ma natomiast jednoznacznej odpowiedzi, jaka datą winno znakować się zamknięcie procesu migracji powojennej (czyli rozpoczęcie etapu stabilizacji ludnościowej). W literaturze przedmiotu wskazuje się najczęściej rok 1950.

Liczby

Mieszkańcy ogółem

Bezpośrednio przed wybuchem II wojny światowej Prusy Wschodnie zamieszkiwało ponad 2 mln osób, a obszar Prus Wschodnich odpowiadający późniejszemu Okręgowi Mazurskiemu zamieszkiwało ok. 1 mln osób. Po przejściu frontu na ziemi warmińsko-mazurskiej pozostało łącznie od 170 tys. do 225 tys. osób. Pod koniec 1945 r. w Okręgu Mazurskim zamieszkiwało 431 549 osób, rok później ponad 643 tys., a w 1950 r. województwo olsztyńskie zamieszkane było przez ok. 441,7.

Autochtoni

Liczbę autochtonów zamieszkujących Prusy Wschodnie przed zakończeniem II wojny światowej szacowano na 500-800 tys. Liczbę zabitych autochtonów w trakcie działań wojennych szacuje się na ok. 30 tys., a rozsianych w wojennej diasporze na ok. 150 tys. Nie znane są przybliżenia dla liczb autochtonów wywiezionych do ZSRS przez Armię Czerwoną; w 1945 r. na kilka tysięcy osób szacowano liczbę Warmiaków i Mazurów, którzy jako żołnierze Wehrmachtu znajdowali się w obozach jenieckich. Liczba autochtonów zarejestrowanych przez polskie władze administracyjne rosła z 67 761 w 1946 r. (dla Okręgu Mazurskiego) do 103 122 w 1950 r. (dla województwa olsztyńskiego).

Niemcy

Ludność niemiecka, topniejąca najpierw w wyniku ewakuacji wojennych oraz indywidualnych ucieczek oraz strat wojennych w ogóle (włącznie z wywózkami do ZSRS), jeszcze przed konferencją poczdamską (17 lipca – 02 sierpnia 1945 r.) podlegała wywózkom organizowanym przez władze administracyjne, których celem były strefy okupacyjne. Po zakończeniu ww. konferencji wysiedlenia Niemców nabrały rutyny i obrosły rygorystycznymi przepisami. Szacuje się, że do końca 1945 r. z Okręgu wyjechało (bądź wywieziono) od niespełna 60 tys. do prawie 100 tys. Niemców. Jednocześnie dane oficjalne mówią 108 169 Niemcach zamieszkujących Okręg Mazurski pod koniec 1945 r., 9000 Niemcach rok później i 3 000 pod koniec 1948 r.

„Repatrianci” i osiedleńcy

W lipcu 1945 r. w całym Okręgu Mazurskim znajdowało się 36 971 „repatriantów” i ok. 74 tys. osiedleńców. Pod koniec tego roku obie te grupy łącznie liczyły 168 257 osób. Pod koniec 1947 r. w województwie olsztyńskim znajdowało się 289 966 przesiedleńców i 122 105 repatriantów. W grudniu 1948 r.: 329 788 przesiedleńców i 115 344 repatriantów.


Tytuł linku


  Wspomnienia z dzieciństwa. 

Zapuszczanie korzeni (1945 – 1955)

      na Warmii i Mazurach. Zdzisław Remlajn


Dyspozycje.

Rodowód.   Litwo Ojczyzno moja...

Wczesne dzieciństwo

R e p a t r i a c j a. Nowa Ziemia

R o d z i n a
  K r e w n i
   S z k o ł a
  

Koledzy

  Rozrywki, zabawy
  S ą s i e d z i
 Z a j ę c i a      d o m o w e 
 R e l i g i a  
   

Z d r o w i e

K u l t u r a
    

Przyroda

Polityka


Zakończenie. W daleki nieznany świat




   Rodowód.
Litwo Ojczyzno moja...


     Urodziłem się wtedy, kiedy się nie urodziłem. To znaczy, że nie urodziłem się 2 I 1940 r. , jak zapisano w dokumentach. Prawdopodobnie urodziłem się pół roku wcześniej w Zaścianku Borkowszczyzna  6 km na wschód od Wilna, tuż za lotniskiem. Ów Zaścianek formalnie zapisany w metryce urodzenia pozwalał niekiedy wśród „kmiotków” zaznaczać(z przymrożeniem oka) swój błękitny rodowód. Do tego  urodziłem się jak przystało z matki Heleny z domu Kor-zon, co trąci francuszczyzną.
Sięganie do takiego rodowodu dodawało mi splendoru, bo zawsze byłem zafascynowany Francją, jej kulturą, a szczególnie przepięknym, melodyjnym językiem. Zatem, jak mi się wydaje, z linii Mamy płynie w moich żyłach francuska krew. Prawdopodobnie jest to ślad kampanii napoleońskiej 1812 r. Wprawdzie koledzy w średniej szkole pokpiwali sobie twierdząc, że Korzon wywodzi się od zwykłego korzonka. Jednak nie dawałem za wygrane i na żadnego korzonka się nie godziłem, bo z korzonka wysnuć można jakiegoś Korzenia, a nigdy Kor-zona. Może to prawda, a może nie, bo żadnych formalnych dowodów nie mam. Jednak zupełnie dobrze było mi z tym przekonaniem funkcjonować.
      Trochę bardziej skomplikowana jest linia ojca Wojciecha. Pochodził z poznańskiego, a jego dziadek prawdopodobnie był Bawarczykiem. Jak się dowiadywałem nazwisko Remlein oznacza w j. niemieckim jakieś zdrobnienie i nic więcej na ten temat nie wiem. Zdrobnienie, czy nie, ale coś ma się na rzeczy. Ta linia nie kojarzyła mi się najlepiej, bo Bawaria, Monachium, piwiarnie źle się zapisały w świadomości Polaków. Co by nie powiedzieć o płynącej obcej krwi zawsze czułem się dumny ze swej polskości. Obecnie, kiedy rządzi klerykalna prawica, zaczynam mieć co do tego wątpliwości. Muszę się niestety wstydzić za wyczyny, słowa i w ogóle zaściankową mentalność znacznej części swoich rodaków.
          Taki mam rodowód.  Jak na niepubliczną osobę to i tak za wiele.
   Nie wiem w jakich okolicznościach, ale przecież jakimś cudem Mama z Litwy zapoznała się z tatą z poznańskiego. Po ślubie prawdopodobnie w 1918 r.  ostatecznie ( nie wiem kiedy ) osiedlili się w Zaścianku Borkowszczyzna na Litwie w okolicach Wilna, gdzie przebywali do roku 1945. Niewiele mogę o tym okresie powiedzieć, bo urodziłem się jako ostatni z sześciorga starszego rodzeństwa. Jeszcze do tego wrócę w rozdziale o rodzinie.


Wczesne dzieciństwo
   Pamiętam, że dom urodzenia wraz z towarzyszącymi budynkami znajdował się na lekkim wzniesieniu. Na południowy wschód od zabudowań znajdował się zagajnik, w którym rosły różne drzewa i krzewy. Nieco dalej wzdłuż polnej drogi na południe był niewielki las. Duży las rozpościerał się daleko za łąkami na wschodzie. Od północy i zachodu pamiętam jakieś rozległe pola.
Dość znamienne, że kiedy czytałem po raz pierwszy „Pana Tadeusza”, wtedy dworek Sopliców zupełnie skojarzył mi się z miejscem mego urodzenia i wczesnego dzieciństwa. Może aż tak świetnie nie było, ale kraj lat dziecinnych zawsze jest barwny i uroczy.
Zabudowania sąsiedzkie były nieliczne i bardzo dalekie. Tak w przybliżeniu wyglądała otaczająca okolica mego wczesnego dzieciństwa. Dziwię się, że tak dobrze pamiętam kierunki świata.
     Chyba to jest normalne, że wczesne dzieciństwo zapamiętywane jest z wydarzeń epizodycznych. Kilka takich zapamiętałem. Jednym z nich było zbieranie malin w pobliskim małym lesie, gdzie bardzo się wystraszyłem jakiegoś węża, czy żmii. Nie musiało to być groźne, bo potem została w pamięci pustka.
Innym epizodem była strasznie piszcząca łasiczka, którą upolował pies i miał pokrwawiony pysk. Łasiczka wyrwała się i uciekła. 

Na ogół dzieci lubią się czymś popisywać. To i ja mam na koncie jedną taką popisówkę. Wchodziłem na dużą stertę słomy( zdaje się, że była duża) i z niej skakałem ku podziwowi mojej Mamy i towarzyszące Jej zakonnej siostrze. Dobrze, że nie było tam żadnych wideł. Inne epizody mają charakter wojenny. Niedaleko domu od strony zachodniej Niemcy zlokalizowali stanowisko przeciwlotniczego reflektora. Stwarzało to niebezpieczeństwo ostrzału przez schwytanego światłem przeciwnika. Jednak na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Omijałem to miejsce z daleka.

  W czasie powietrznych pojedynków i bombardowań lotniska i Wilna uciekaliśmy z domu do jakiegoś „bunkra”, tzn w pobliżu wykopanej i zamaskowanej ziemianki. Pamiętam kilka takich ucieczek, kiedy Mama niosła mnie na rękach. Towarzyszył strach i przerażenie, choć osobiście tak tego nie odczuwałem.
 Dość spektakularnym epizodem było zestrzelenie wieczorem nad nami jakiegoś samolotu. Po raczej krótkiej serii strzałów zaczął palić się samolot, który lecąc jak jakaś pochodnia runął w las ten od wschodniej strony. Na drugi dzień poszedłem z rodzeństwem w pobliże zestrzelonego samolotu i widziałem z daleka błyszczące, metaliczne szczątki. Z epizodów wojennych przypominają mi się jeszcze prawdziwi Niemcy hitlerowscy. Było to w Wilnie. Siedziałem na furmance i  stamtąd widziałem kolumnę idących żołnierzy inwalidów bez rąk lub nóg. Na szczęście ominęły nas potworne przeżycia wojenne, które były dane przeżywać setkom, tysiącom dzieci. Niemcy groźni, zbrodniczy  kojarzą się na szczęście tylko z filmów i różnych opowiadań.

Z autentycznych zabawek najbardziej utrwalił mi się samolocik wystrzelany jak kusza, który dość daleko szybował.

 R e p a t r i a c j a. Nowa Ziemia
   Było to prawdopodobnie w 1945 r. późną wiosną. W ramach repatriacji zostaliśmy przewiezieni na Mazury. Z tej podróży pamiętam jak z jadącego wagonu patrzyliśmy przez otwarte drzwi na mijane przesuwające się piękne krajobrazy: pola. łąki, lasy, jeziora, rzeki, drogi itd. Prawdopodobnie była to moja pierwsza podróż pociągiem, dlatego tak utrwaliła się w pamięci. Często brat w czasie postoju przybiegał z innego wagonu z wiadomościami, że inwentarz jest bezpieczny i nakarmiony. 
   Przemieszczenie się w nowe granice Polski, to była głównie zasługa Mamy. Znając biegle język litewski i rosyjski umiała skutecznie załatwiać sprawy w różnych urzędach. Tata podobno był nieudolny i do tego chorowity. Bardzo dobrze, że znaleźliśmy się na Mazurach, bo pozostając na Litwie bylibyśmy pomiataną polską mniejszością.
   Stacją docelową okazały się Sterławki, gdzieś między Kętrzynem a Korszami. Stamtąd przewieziono nas  do Rynu. Utrwalił mi się z tamtego miejsca epizod noclegowy. Po zakwaterowaniu w jakimś domu, w którym nie było łóżek, Mama położyła nas z bratem Zbyszkiem do położonej na podłodze szafy. Było ciekawie, bezpiecznie i ciepło. Po jakimś czasie (?) wyruszyliśmy pieszo za furmanką do ostatecznego celu, czyli do miejsca zamieszkania. Nie wiem dlaczego jako małe dziecko nie jechałem. Kiedy tak szedłem oczywiście na bosaka asfaltową drogą, pojawiło się tam mnóstwo  czerwonych żuczków. Bałem się ich nadeptywać wobec tego koncentrowałem całą na nich uwagę. Skończył się ten koszmar, jak skręciliśmy w polną drogę. Taką właśnie drogą ciągnącą się początkowo przez niewielki las, a potem wzdłuż ryńskiego jeziora dotarliśmy do Jury Wielkiej, naszej docelowej wsi, w której miałem przemieszkać  około 10 lat.
Była to piękna miejscowość położona na wysokiej skarpie nad dość dużą zatoką. Rozpościerał się stamtąd rozległy, przepiękny widok na ciągnące się jakby w nieskończoność rozległe jezioro oraz prawie zawsze zalesiony, tajemniczy przeciwległy brzeg. Przez wieś biegła brukowana droga z chodnikiem. Idąc na południe po prawej stronie stały różne  raczej murowane  domki. Pod koniec droga prowadziła w górę, skąd powiększał się widnokrąg niemal podwójnie. Stamtąd rozchodziły się  drogi w trzech kierunkach: do Mrągowa, do Mikołajek (polna), do Zełwąg i Baranowa. 
      Zarówno pierwszy dzień jak i wszystkie inne były zawsze słoneczne i  pogodne. Tylko takie pamiętam. Błękit nieba i skąpane w słońcu bezkresne  wody, łąki, pola. Ciągnące się między pagórkami polne drogi z samotnymi drzewami oraz płynące chmury i  pędzące gdzieś wiatry, które do dziś uwielbiam. Wszystko wokół było takie niesamowite, ciekawe, pasjonujące: głębiny wielkiej wody, dzikie, rozpalone słońcem ugory, tajemnicze, podmokłe łąki. Taki po prostu raj na ziemi. Kiedy tak wspomnieniami wracam do tamtego czasu, coś jakby ściska w piersi. Przenoś mą duszę  utęsknioną...- Przecież to już nigdy coś tak wspaniałego się nie powtórzy. 
    Tymczasem dla postronnego obserwatora była to wieś dechami zabita, gdzie diabeł mówi dobranoc – bez światła, bez wodociągów,bez radia,bez telefonu  i wszelkich cywilizacyjnych zdobyczach. A jednak na żadne inne bym nigdy nie zamienił. Stamtąd wyniosłem najwspanialsze wspomnienia dorastającego chłopca. 

Początkowo zamieszkaliśmy w drewnianym domu z podwórzem i murowanymi budynkami gospodarczymi. W chatce było ciepło, miło i bardzo przyjemnie. Zawsze z rana i w południe rozświetlony był duży pokój z widokiem na jezioro. Już od świtu towarzyszył poranny śpiew ptaków i jakby zapach rosy. Wokół były budynki gospodarcze. Niektóre do dziś stoją. Na środku podwórza królowała wielka jabłoń. Przez cały dzień nie opuszczało towarzystwo niezliczonej ilości wróbelków, jeżyków i jaskółek. Pewnego razu zawitał nawet dudek, który poruszając głową w dół rytmicznie sobie dudał. Po drugiej stronie brukowanej drogi na dość stromym stoku do jeziora stał dom murowany z dotychczasowymi gospodarzami Niemcami. Po ich wywiezieniu przenieśliśmy się tam. W sąsiedztwie był ogródek z kwiatami i dalej piękny sad. Poniżej pas mokradeł z wielkimi nazwijmy to chwastami utrudniał nieco od tej strony dostęp do jeziora. Właściwy jednak dostęp znajdował się z drugiej strony szopki stojącej kilkanaście metrów od jeziora. Prowadziła tam też stroma droga wzdłuż płotu. Był to teren nieco zawilgocony z uwagi na sączące się źródła. Jedno z nich było zagospodarowane i przeznaczone do czerpania czystej pitnej wody. Obok w kierunku północnym rozpościerała się nadbrzeżna, niewielka łączka.

 Bytowe początki były raczej skromne. Najczęstszym daniem była zabielana mlekiem zupa z potartych kartofli. Mieliśmy krowę  Mezię i codziennie rano Mama po jej wydojeniu przynosiła mi do łóżka garnuszek świeżego, ciepłego mleka. Do dziś lubię mleko (nie przegotowane) i zawsze na śniadanie zjadam mleczną zupę. Oczywiście współczesne mleko zupełnie odbiega smakiem od tamtego nektaru.
  Odświętnym rarytasem była kromka chleba z masłem za przypędzenie krów z pastwiska miejscowym mieszkańcom, czyli autochtonom. Jednak z każdym rokiem stół się wzbogacał. Pojawiły się dość obficie ryby, które w czasie wojennym rozmnożyły się licznie i były niejako w zasięgu ręki. Łowieniem ryb zajmowali się bracia, a szczególnie utalentowany Tadek. Z czasem i ja w tym uczestniczyłem początkowo jako obserwator. Nie podobały mi się łowy „ościami” (harpunem) toteż nie będę ich opisywał. Natomiast z wielkimi pozytywnymi emocjami uczestniczyłem w opróżnianiu żaków z dużymi rybami. Połowy nieraz były bardzo obfite. Przy tym wszystkim utrwaliły mi się bardzo przybrzeżne ciche pływania łodzią, uciekające ryby w przezroczystej wodzie, wyfruwające ptactwo wodne, falujące trzciny, różne zatoczki, zakola, pochylone nad wodą drzewa, przybrzeżne szuwary. Prawdziwy skąpany w słońcu raj na ziemi.
    Ryb było mnóstwo. Osobiście miałem też własne sukcesy w ich łowieniu. Pamiętam jak pewnego razu stojąc w wodzie na wzburzonym jeziorze z wędką z kija, kawałka sznurka i haczyka z drutu złowiłem dużo dorodnych płotek. Olbrzymie, groźne fale  stwarzały specyficzną dramaturgię, a ryby „brały” jak szalone. Po przyjściu do domu Mama z podziwem i wdzięcznością powitała i nie oszczędzała pochwał. Niestety wędkowanie nie pozostało moją pasją, mimo że warunki były bardzo sprzyjające.  
  Moim jednak codziennym zajęciem było pilnowanie gęsi i sporadycznie przypędzanie krów z odległego pastwiska. Poza tym uczestniczyłem w jakieś formie w pracach polowych. Bywałem przy pieleniu buraków, zbieraniu ziemniaków. Szczególnie zaabsorbowany byłem uruchomioną przez brata Tadka poniemiecką żniwiarką tnącą jak maszynka do włosów zboże i z czterema obrotowymi grabiami. Co czwarta spychała  z obitego blachą pojemnika słomę z kłosami  na lewo do ręcznego wiązania w snopki. Biegałem za nią po ściernisku jakby za kręcącymi się „ wiatrakami”. Po prostu się bawiłem. Obok pola stało przydrożne drzewo,  na które się wdrapywałem i widziałem wszystko z lotu ptaka. Nieco dalej rosły wysokie stale szumiące i połyskujące osiki. Lubiłem tam w pobliżu leżeć i patrzeć do góry na płynące obłoki i „przewracające” się drzewa. Dużą frajdą były przejażdżki drabiniastym wozem przy zwózce siana i zboża. A kiedy zboże było już w stodole, wtedy jakiś dzień wyznaczano na młockę. Była wielka frajda. Przyciągano i ustawiano w stodole wielką maszynę zwaną młockarnią. Na zewnątrz ustawiano tzw motor, który poprzez pas uruchamiał wszystkie mechanizmy. Doskonałym odzwierciedleniem pracy tej machiny jest współczesna muzyka dyskotekowa, a szczególnie rock. Oczywiście po ciężkiej całodniowej pracy była uroczysta kolacja i radość ze skończonych zbiorów, która i mnie się udzielała. Sterta słomy za stodołą była doskonałym placem zabaw.
                   
     ******* cdn -  ciąg dalszy nastąpi

Problemy

Właściwe wszystkie liczby dot. demografii z okresu 1945-1948 wymagają weryfikacji. Dane przytaczane w naukowych publikacjach, wydawnictwach źródłowych, materiałach archiwalnych potrafią różnić się od siebie dość zasadniczo. Jest to efekt całego kompleksu zagadnień: od przyjętej metodologii, poprzez efektywność ówczesnej administracji aż po skażenia ideologiczne autorów publikacji.

Multimedia

Film udostępniony w ramach projektu Regionalna Kronika Filmowa

Bibilografia

P. Eberhardt, Zagadnienia ludnościowe obszaru byłych Prus Wschodnich, „Zeszyty Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN”, nr 29, 1995.
A. Sakson, Mazurzy - społeczność pogranicza, Poznań 1990.
S. Banasiak, Działalność osadnicza Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na Ziemiach Odzyskanych w latach 1945-1947, 1963.
L. Kosiński, A. Werwicki, Migracje ludności na Ziemiach Zachodnich i Północnych w latach 1951-1957, Warszawa 1961.
Rocznik statystyczny 1950 r., Warszawa 1951.
T. Baryła, Wstęp, w: Warmiacy i Mazurzy w PRL. Wybór dokumentów. Rok 1945, Olsztyn 1994.
Warmia i Mazury w Polsce Ludowej, pod red. E. Wojnowskiego, Olsztyn 1985.