Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950
Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950 – masowe przemieszczanie się ludności związane z zakończoną II wojną światową, zmianami granic państwowych oraz postanowieniami politycznymi na szczeblu międzynarodowym i krajowym.
Spis treści
Czynniki migracji
Powojenne migracje (zmiany miejsca zamieszkania) stanowiły największe ruchy ludności w XX w. Do ich podstawowych przyczyn należały: a) działania wojenne; b) powojenne zmiany granic państwowych; c) postanowienia polityczne, zwłaszcza postanowienia poczdamskie, wprost odnoszące się do przesiedleń całych grup narodowych i narodowościowych; d) świadoma polityka ludnościowa władz państwowych nakierowana na kompleksowe, odgórne regulowanie stosunków narodowościowych na obszarach im podlegających.
Wszystkie cztery czynniki odegrały poważną rolę w przypadku Warmii i Mazur.
a) W zakresie skutków działań wojennych na sytuację ludnościową wymienić należy:
– zmiany demograficzne będące następstwem działań frontowych i innych działań podejmowanych w związku z walkami zbrojnymi;
– zmiany demograficzne będące następstwem świadomej polityki władz niemieckich (ewakuacja ludności cywilnej) lub samoczynną ucieczką ludności cywilnej wobec nadciągającego frontu.
b) W zakresie powojennych zmian granic państwowych wymienić należy likwidację Prus Wschodnich (najpierw de facto, a od 1947 r. de iure), a więc państwowości niemieckiej w ogóle w tej części kontynentu, a następnie wydzielenie na tak określonym obszarze części północnej, która inkorporowana została do ZSRS (obwód kaliningradzki) oraz części południowej, która włączona została do państw polskiego.
c) W zakresie postanowień międzynarodowych o charakterze politycznym odnoszących się do przemieszczeń ludności, zaznaczyć należy, że ich głównym atrybutem było dążenie do unifikacji narodowościowej w ramach poszczególnych państw. Tym właśnie tłumaczyć należy masowe i zorganizowane przesiedlenia ludności mające miejsce na terenie Warmii i Mazur: wysiedlenie ludności Niemieckiej na tereny byłej III Rzeszy (do 1949 r. formalnie „strefy okupacyjne”); translokacja ludności polskiej z terenów inkorporowanych do ZSRS, a do roku 1939 r. stanowiących obszar Rzeczpospolitej Polskiej.
d) W zakresie świadomej polityki władz państwowych wymienić należy proces osadniczy prowadzony intensywnie wobec tzw. Ziem Odzyskanych (czyli byłych obszarów państwa niemieckiego inkorporowanych pod II wojnie światowej do państwa polskiego). Jego istotą było przemieszczanie się mieszkańców tzw. ziem starych (tj. obszarów, które i przed i po II wojnie światowej należały do państwa polskiego) na obszary nowopozyskane.
Grupy migracyjne
W powojennych migracji na terenach Warmii i Mazur nastąpiła w zasadzie kompleksowa wymiana ludnościowa. Przy użyciu kryterium kierunku transferu wyodrębnić można kilka grup ludnościowych:
- tzw. repatrianci, czyli ludność polska przesiedlona na obszar Warmii i Mazur z tych terenów II RP, które po wojnie włączone zostały do ZSRS;
- osiedleńcy (osadnicy, przesiedleńcy), czyli ludność polska – mieszkańcy ziem starych – przybywający na tzw. Ziemie Odzyskane w celu ich zasiedlenia;
- Niemcy, czyli ludność niemiecka, obywatele III Rzeszy, mieszkańcy Prus Wschodnich, wysiedlani bądź oczekujący na wysiedlenie do jednej ze stref okupacyjnych;
- autochtoni, czyli ludność miejscowa, obywatele III Rzeszy, pochodzenia polskiego, poddawani tzw. weryfikacji narodowościowej;
Okres migracji
W przypadku Warmii i Mazur jako początek masowych procesów migracyjnych wskazać należy okres przełomu lat 1944/45, tj. moment zaistnienia masowych ruchów ludnościowych związanych z działaniami wojennymi, polegającymi głównie na masowych ucieczkach (indywidualnych oraz grupowych, żywiołowych oraz zorganizowanych) przed zbliżającym się frontem. Nie ma natomiast jednoznacznej odpowiedzi, jaka datą winno znakować się zamknięcie procesu migracji powojennej (czyli rozpoczęcie etapu stabilizacji ludnościowej). W literaturze przedmiotu wskazuje się najczęściej rok 1950.
Liczby
Mieszkańcy ogółem
Bezpośrednio przed wybuchem II wojny światowej Prusy Wschodnie zamieszkiwało ponad 2 mln osób, a obszar Prus Wschodnich odpowiadający późniejszemu Okręgowi Mazurskiemu zamieszkiwało ok. 1 mln osób. Po przejściu frontu na ziemi warmińsko-mazurskiej pozostało łącznie od 170 tys. do 225 tys. osób. Pod koniec 1945 r. w Okręgu Mazurskim zamieszkiwało 431 549 osób, rok później ponad 643 tys., a w 1950 r. województwo olsztyńskie zamieszkane było przez ok. 441,7.
Autochtoni
Liczbę autochtonów zamieszkujących Prusy Wschodnie przed zakończeniem II wojny światowej szacowano na 500-800 tys. Liczbę zabitych autochtonów w trakcie działań wojennych szacuje się na ok. 30 tys., a rozsianych w wojennej diasporze na ok. 150 tys. Nie znane są przybliżenia dla liczb autochtonów wywiezionych do ZSRS przez Armię Czerwoną; w 1945 r. na kilka tysięcy osób szacowano liczbę Warmiaków i Mazurów, którzy jako żołnierze Wehrmachtu znajdowali się w obozach jenieckich. Liczba autochtonów zarejestrowanych przez polskie władze administracyjne rosła z 67 761 w 1946 r. (dla Okręgu Mazurskiego) do 103 122 w 1950 r. (dla województwa olsztyńskiego).
Niemcy
Ludność niemiecka, topniejąca najpierw w wyniku ewakuacji wojennych oraz indywidualnych ucieczek oraz strat wojennych w ogóle (włącznie z wywózkami do ZSRS), jeszcze przed konferencją poczdamską (17 lipca – 02 sierpnia 1945 r.) podlegała wywózkom organizowanym przez władze administracyjne, których celem były strefy okupacyjne. Po zakończeniu ww. konferencji wysiedlenia Niemców nabrały rutyny i obrosły rygorystycznymi przepisami. Szacuje się, że do końca 1945 r. z Okręgu wyjechało (bądź wywieziono) od niespełna 60 tys. do prawie 100 tys. Niemców. Jednocześnie dane oficjalne mówią 108 169 Niemcach zamieszkujących Okręg Mazurski pod koniec 1945 r., 9000 Niemcach rok później i 3 000 pod koniec 1948 r.
„Repatrianci” i osiedleńcy
W lipcu 1945 r. w całym Okręgu Mazurskim znajdowało się 36 971 „repatriantów” i ok. 74 tys. osiedleńców. Pod koniec tego roku obie te grupy łącznie liczyły 168 257 osób. Pod koniec 1947 r. w województwie olsztyńskim znajdowało się 289 966 przesiedleńców i 122 105 repatriantów. W grudniu 1948 r.: 329 788 przesiedleńców i 115 344 repatriantów.
Fragment wspomnień repatrianta
Wspomnienia z dzieciństwa. Zapuszczanie korzeni (1945 – 1955) na Warmii i Mazurach
Urodziłem się wtedy, kiedy się nie urodziłem. To znaczy, że nie urodziłem się 2 I 1940 r, , jak zapisano w dokumentach. Prawdopodobnie urodziłem się pół roku wcześniej w Zaścianku Borkowszczyzna 6 km na wschód od Wilna, tuż za lotniskiem. Ów Zaścianek formalnie zapisany w metryce urodzenia pozwalał niekiedy wśród „kmiotków” zaznaczać(z przymrożeniem oka) swój błękitny rodowód. Do tego urodziłem się jak przystało z matki Heleny z domu Kor-zon, co trąci francuszczyzną. Sięganie do takiego rodowodu dodawało mi splendoru, bo zawsze byłem zafascynowany Francją, jej kulturą, a szczególnie przepięknym, melodyjnym językiem. Zatem, jak mi się wydaje, z linii Mamy płynie w moich żyłach francuska krew. Prawdopodobnie jest to ślad kampanii napoleońskiej 1812 r. Wprawdzie koledzy w średniej szkole pokpiwali sobie twierdząc, że Korzon wywodzi się od zwykłego korzonka. Jednak nie dawałem za wygrane i na żadnego korzonka się nie godziłem, bo z korzonka wysnuć można jakiegoś Korzenia, a nigdy Kor-zona. Może to prawda, a może nie, bo żadnych formalnych dowodów nie mam. Jednak zupełnie dobrze było mi z tym przekonaniem funkcjonować. Trochę bardziej skomplikowana jest linia ojca Wojciecha. Pochodził z poznańskiego, a jego dziadek prawdopodobnie był Bawarczykiem. Jak się dowiadywałem nazwisko Remlein oznacza w j. niemieckim jakieś zdrobnienie i nic więcej na ten temat nie wiem. Zdrobnienie, czy nie, ale coś ma się na rzeczy. Ta linia nie kojarzyła mi się najlepiej, bo Bawaria, Monachium, piwiarnie źle się zapisały w świadomości Polaków. Co by nie powiedzieć o płynącej obcej krwi zawsze czułem się dumny ze swej polskości. Obecnie, kiedy rządzi klerykalna prawica, zaczynam mieć co do tego wątpliwości. Muszę się niestety wstydzić za wyczyny, słowa i w ogóle zaściankową mentalność znacznej części swoich rodaków.
Taki mam rodowód. Jak na niepubliczną osobę to i tak za wiele. Nie wiem w jakich okolicznościach, ale przecież jakimś cudem Mama z Litwy zapoznała się z tatą z poznańskiego. Po ślubie prawdopodobnie w 1918 r. ostatecznie ( nie wiem kiedy ) osiedlili się w Zaścianku Borkowszczyzna na Litwie w okolicach Wilna, gdzie przebywali do roku 1945. Niewiele mogę o tym okresie powiedzieć, bo urodziłem się jako ostatni z sześciorga starszego rodzeństwa. Jeszcze do tego wrócę w rozdziale o rodzinie.
Pamiętam, że dom urodzenia wraz z towarzyszącymi budynkami znajdował się na lekkim wzniesieniu. Na południowy wschód od zabudowań znajdował się zagajnik, w którym rosły różne drzewa i krzewy. Nieco dalej wzdłuż polnej drogi na południe był niewielki las. Duży las rozpościerał się daleko za łąkami na wschodzie. Od północy i zachodu pamiętam jakieś rozległe pola. Dość znamienne, że kiedy czytałem po raz pierwszy „Pana Tadeusza”, wtedy dworek Sopliców zupełnie skojarzył mi się z miejscem mego urodzenia i wczesnego dzieciństwa. Może aż tak świetnie nie było, ale kraj lat dziecinnych zawsze jest barwny i uroczy. Zabudowania sąsiedzkie były nieliczne i bardzo dalekie. Tak w przybliżeniu wyglądała otaczająca okolica mego wczesnego dzieciństwa. Dziwię się, że tak dobrze pamiętam kierunki świata. Chyba to jest normalne, że wczesne dzieciństwo zapamiętywane jest z wydarzeń epizodycznych. Kilka takich zapamiętałem. Jednym z nich było zbieranie malin w pobliskim małym lesie, gdzie bardzo się wystraszyłem jakiegoś węża, czy żmii. Nie musiało to być groźne, bo potem została w pamięci pustka.
Innym epizodem była strasznie piszcząca łasiczka, którą upolował pies i miał pokrwawiony pysk. Łasiczka wyrwała się i uciekła. Na ogół dzieci lubią się czymś popisywać. To i ja mam na koncie jedną taką popisówkę. Wchodziłem na dużą stertę słomy( zdaje się, że była duża) i z niej skakałem ku podziwowi mojej Mamy i towarzyszące Jej zakonnej siostrze. Dobrze, że nie było tam żadnych wideł. Inne epizody mają charakter wojenny. Niedaleko domu od strony zachodniej Niemcy zlokalizowali stanowisko przeciwlotniczego reflektora. Stwarzało to niebezpieczeństwo ostrzału przez schwytanego światłem przeciwnika. Jednak na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Omijałem to miejsce z daleka.
W czasie powietrznych pojedynków i bombardowań lotniska i Wilna uciekaliśmy z domu do jakiegoś „bunkra”, tzn w pobliżu wykopanej i zamaskowanej ziemianki. Pamiętam kilka takich ucieczek, kiedy Mama niosła mnie na rękach. Towarzyszył strach i przerażenie, choć osobiście tak tego nie odczuwałem.
Dość spektakularnym epizodem było zestrzelenie wieczorem nad nami jakiegoś samolotu. Po raczej krótkiej serii strzałów zaczął palić się samolot, który lecąc jak jakaś pochodnia runął w las ten od wschodniej strony. Na drugi dzień poszedłem z rodzeństwem w pobliże zestrzelonego samolotu i widziałem z daleka błyszczące, metaliczne szczątki. Z epizodów wojennych przypominają mi się jeszcze prawdziwi Niemcy hitlerowscy. Było to w Wilnie. Siedziałem na furmance i stamtąd widziałem kolumnę idących żołnierzy inwalidów bez rąk lub nóg. Na szczęście ominęły nas potworne przeżycia wojenne, które były dane przeżywać setkom, tysiącom dzieci. Niemcy groźni, zbrodniczy kojarzą się na szczęście tylko z filmów i różnych opowiadań. Z autentycznych zabawek najbardziej utrwalił mi się samolocik wystrzelany jak kusza, który dość daleko szybował.
Było to prawdopodobnie w 1945 r. późną wiosną. W ramach repatriacji zostaliśmy przewiezieni na Mazury. Z tej podróży pamiętam jak z jadącego wagonu patrzyliśmy przez otwarte drzwi na mijane przesuwające się piękne krajobrazy: pola. łąki, lasy, jeziora, rzeki, drogi itd. Prawdopodobnie była to moja pierwsza podróż pociągiem, dlatego tak utrwaliła się w pamięci. Często brat w czasie postoju przybiegał z innego wagonu z wiadomościami, że inwentarz jest bezpieczny i nakarmiony.
Przemieszczenie się w nowe granice Polski, to była głównie zasługa Mamy. Znając biegle język litewski i rosyjski umiała skutecznie załatwiać sprawy w różnych urzędach. Tata podobno był nieudolny i do tego chorowity. Bardzo dobrze, że znaleźliśmy się na Mazurach, bo pozostając na Litwie bylibyśmy pomiataną polską mniejszością.
Stacją docelową okazały się Sterławki, gdzieś między Kętrzynem a Korszami. Stamtąd przewieziono nas do Rynu. Utrwalił mi się z tamtego miejsca epizod noclegowy. Po zakwaterowaniu w jakimś domu, w którym nie było łóżek, Mama położyła nas z bratem Zbyszkiem do położonej na podłodze szafy. Było ciekawie, bezpiecznie i ciepło. Po jakimś czasie (?) wyruszyliśmy pieszo za furmanką do ostatecznego celu, czyli do miejsca zamieszkania. Nie wiem dlaczego jako małe dziecko nie jechałem. Kiedy tak szedłem oczywiście na bosaka asfaltową drogą, pojawiło się tam mnóstwo czerwonych żuczków. Bałem się ich nadeptywać wobec tego koncentrowałem całą na nich uwagę. Skończył się ten koszmar, jak skręciliśmy w polną drogę. Taką właśnie drogą ciągnącą się początkowo przez niewielki las, a potem wzdłuż ryńskiego jeziora dotarliśmy do Jury Wielkiej, naszej docelowej wsi, w której miałem przemieszkać około 10 lat.
Była to piękna miejscowość położona na wysokiej skarpie nad dość dużą zatoką. Rozpościerał się stamtąd rozległy, przepiękny widok na ciągnące się jakby w nieskończoność rozległe jezioro oraz prawie zawsze zalesiony, tajemniczy przeciwległy brzeg. Przez wieś biegła brukowana droga z chodnikiem. Idąc na południe po prawej stronie stały różne raczej murowane domki. Pod koniec droga prowadziła w górę, skąd powiększał się widnokrąg niemal podwójnie. Stamtąd rozchodziły się drogi w trzech kierunkach: do Mrągowa, do Mikołajek (polna), do Zełwąg i Baranowa.
Zarówno pierwszy dzień jak i wszystkie inne były zawsze słoneczne i pogodne. Tylko takie pamiętam. Błękit nieba i skąpane w słońcu bezkresne wody, łąki, pola. Ciągnące się między pagórkami polne drogi z samotnymi drzewami oraz płynące chmury i pędzące gdzieś wiatry, które do dziś uwielbiam. Wszystko wokół było takie niesamowite, ciekawe, pasjonujące: głębiny wielkiej wody, dzikie, rozpalone słońcem ugory, tajemnicze, podmokłe łąki. Taki po prostu raj na ziemi. Kiedy tak wspomnieniami wracam do tamtego czasu, coś jakby ściska w piersi. Przenoś mą duszę utęsknioną...- Przecież to już nigdy coś tak wspaniałego się nie powtórzy.
Tymczasem dla postronnego obserwatora była to wieś dechami zabita, gdzie diabeł mówi dobranoc – bez światła, bez wodociągów,bez radia,bez telefonu i wszelkich cywilizacyjnych zdobyczach. A jednak na żadne inne bym nigdy nie zamienił. Stamtąd wyniosłem najwspanialsze wspomnienia dorastającego chłopca.
Początkowo zamieszkaliśmy w drewnianym domu z podwórzem i murowanymi budynkami gospodarczymi. W chatce było ciepło, miło i bardzo przyjemnie. Zawsze z rana i w południe rozświetlony był duży pokój z widokiem na jezioro. Już od świtu towarzyszył poranny śpiew ptaków i jakby zapach rosy. Wokół były budynki gospodarcze. Niektóre do dziś stoją. Na środku podwórza królowała wielka jabłoń. Przez cały dzień nie opuszczało towarzystwo niezliczonej ilości wróbelków, jeżyków i jaskółek. Pewnego razu zawitał nawet dudek, który poruszając głową w dół rytmicznie sobie dudał.
Po drugiej stronie brukowanej drogi na dość stromym stoku do jeziora stał dom murowany z dotychczasowymi gospodarzami Niemcami. Po ich wywiezieniu przenieśliśmy się tam. W sąsiedztwie był ogródek z kwiatami i dalej piękny sad. Poniżej pas mokradeł z wielkimi nazwijmy to chwastami utrudniał nieco od tej strony dostęp do jeziora. Właściwy jednak dostęp znajdował się z drugiej strony szopki stojącej kilkanaście metrów od jeziora. Prowadziła tam też stroma droga wzdłuż płotu. Był to teren nieco zawilgocony z uwagi na sączące się źródła. Jedno z nich było zagospodarowane i przeznaczone do czerpania czystej pitnej wody. Obok w kierunku północnym rozpościerała się nadbrzeżna, niewielka łączka.
Bytowe początki były raczej skromne. Najczęstszym daniem była zabielana mlekiem zupa z potartych kartofli. Mieliśmy krowę Mezię i codziennie rano Mama po jej wydojeniu przynosiła mi do łóżka garnuszek świeżego, ciepłego mleka. Do dziś lubię mleko (nie przegotowane) i zawsze na śniadanie zjadam mleczną zupę. Oczywiście współczesne mleko zupełnie odbiega smakiem od tamtego nektaru.
Odświętnym rarytasem była kromka chleba z masłem za przypędzenie krów z pastwiska miejscowym mieszkańcom, czyli autochtonom. Jednak z każdym rokiem stół się wzbogacał. Pojawiły się dość obficie ryby, które w czasie wojennym rozmnożyły się licznie i były niejako w zasięgu ręki. Łowieniem ryb zajmowali się bracia, a szczególnie utalentowany Tadek. Z czasem i ja w tym uczestniczyłem początkowo jako obserwator. Nie podobały mi się łowy „ościami” (harpunem) toteż nie będę ich opisywał. Natomiast z wielkimi pozytywnymi emocjami uczestniczyłem w opróżnianiu żaków z dużymi rybami. Połowy nieraz były bardzo obfite. Przy tym wszystkim utrwaliły mi się bardzo przybrzeżne ciche pływania łodzią, uciekające ryby w przezroczystej wodzie, wyfruwające ptactwo wodne, falujące trzciny, różne zatoczki, zakola, pochylone nad wodą drzewa, przybrzeżne szuwary. Prawdziwy skąpany w słońcu raj na ziemi.
Ryb było mnóstwo. Osobiście miałem też własne sukcesy w ich łowieniu. Pamiętam jak pewnego razu stojąc w wodzie na wzburzonym jeziorze z wędką z kija, kawałka sznurka i haczyka z drutu złowiłem dużo dorodnych płotek. Olbrzymie, groźne fale stwarzały specyficzną dramaturgię, a ryby „brały” jak szalone. Po przyjściu do domu Mama z podziwem i wdzięcznością powitała i nie oszczędzała pochwał. Niestety wędkowanie nie pozostało moją pasją, mimo że warunki były bardzo sprzyjające.
Moim jednak codziennym zajęciem było pilnowanie gęsi i sporadycznie przypędzanie krów z odległego pastwiska. Poza tym uczestniczyłem w jakieś formie w pracach polowych. Bywałem przy pieleniu buraków, zbieraniu ziemniaków. Szczególnie zaabsorbowany byłem uruchomioną przez brata Tadka poniemiecką żniwiarką tnącą jak maszynka do włosów zboże i z czterema obrotowymi grabiami. Co czwarta spychała z obitego blachą pojemnika słomę z kłosami na lewo do ręcznego wiązania w snopki. Biegałem za nią po ściernisku jakby za kręcącymi się „ wiatrakami”. Po prostu się bawiłem. Obok pola stało przydrożne drzewo, na które się wdrapywałem i widziałem wszystko z lotu ptaka. Nieco dalej rosły wysokie stale szumiące i połyskujące osiki. Lubiłem tam w pobliżu leżeć i patrzeć do góry na płynące obłoki i „przewracające” się drzewa. Dużą frajdą były przejażdżki drabiniastym wozem przy zwózce siana i zboża. A kiedy zboże było już w stodole, wtedy jakiś dzień wyznaczano na młockę. Była wielka frajda. Przyciągano i ustawiano w stodole wielką maszynę zwaną młockarnią. Na zewnątrz ustawiano tzw motor, który poprzez pas uruchamiał wszystkie mechanizmy. Doskonałym odzwierciedleniem pracy tej machiny jest współczesna muzyka dyskotekowa, a szczególnie rock. Oczywiście po ciężkiej całodniowej pracy była uroczysta kolacja i radość ze skończonych zbiorów, która i mnie się udzielała. Sterta słomy za stodołą była doskonałym placem zabaw.
Rodzina Jak już wspomniałem byłem najmłodszy spośród sześciorga rodzeństwa - pięciu braci i jedna siostra. Tata był chorowity , więc gospodarstwem kierowała Mama z bratem Tadeuszem (ur.1929).Tadek był Mamy prawą ręką i jakby motorem napędowym w gospodarstwie. Kiedy otrzymaliśmy unrowską klacz on oswoił ją i zaprzęgnął do pracy na roli. Po urodzeniu jej potomstwa wzrosła siła pociągowa i podniosła się sprawność gospodarzenia. Był inicjatorem, jak to się później mówiło, mechanizacji przede wszystkim na bazie poniemieckiego sprzętu. Niebagatelnym sukcesem było doprowadzenie do stanu używalności bryczki. Było wystawne i prestiżowo, kiedy w niedzielę zabieraliśmy się całą rodziną jechaliśmy nią do kościoła w Mikołajkach. Poza tym byliśmy prekursorem nowinek technicznych. Chyba w końcu lat czterdziestych Tadek zainstalował kryształowe radyjko na słuchawki, ponieważ, jak wspomniałem, wieś nie była zelektryfikowana. Nierzadko i mnie udawało się coś posłuchać. Niestety po wyfrunięciu braci do własnych gniazd i moim odjęciu do szkoły średniej Mama gospodarstwo sprzedała w 1955 r. i zamieszkała u najstarszego syna Kleofasa w Drogoszach.
Najstarszym bratem był Kleofas (ur. 1919 r.). Pamiętam go od chwili, kiedy wrócił po demobilizacji z II Armii ( dow. gen. K. Świerczewski). Nie wiem, dlaczego go nie pamiętam z wcześniejszego okresu. Wrócił w nocy i cała rodzina zbudzona przez Mamę bardzo się cieszyła. Główne jego opowieści koncentrowały się na walkach z bandami UPA. Opowiadał o aktach niesamowitego bestialstwa upowców nad Polakami. Wydłubywanie oczu, ucinanie uszu, rozpruwanie brzuchów, odrąbywanie rąk i nóg, polowanie z siekierami i widłami na dzieci, to była makabryczna codzienność. Zawsze ostatnią kulę zachowywał dla siebie, aby nie dostać się w ręce oprawców. W wojsku Kleoś (tak wołano na niego w domu) był kierowcą. Późniejsze losy związał do końca z tym zawodem zdobytym w wojsku. Na koniec muszę przyznać, źe nie darzyłem go szczególną sympatią, bo mnie ciągle musztrował, rozkazywał i karał.
Był zapamiętałym wędkarzem do końca. Wkrótce zamieszkał w państwowym gospodarstwie(PGR) w Wielewie pow. kętrzyński
Aby tam dotrzeć, trzeba buło długo iść wzdłuż torów ze stacji Skandawa.
Tam zwerbował siostrę Sabinę i brata Zbyszka, którego zatrudnił jako pomocnika .
Kilka razy bywałem tam na wakacjach w tej naprawdę zabitej dechami miejscowości. Pamiętam stamtąd kilka epizodów. Jednym z nich była moja wędrówka po torach ze Skandawy do Wilewa. Kiedy tak sobie szedłem i podziwiałem skąpaną w słońcu okolicę, zgłębiony jakimiś myślami, nagle z przodu (na szczęście) wyłonił jakby zza góry, czy zakrętu pędzący pociąg. Ledwie uskoczyłem. Za niedługą chwilę pojawił się z tyłu odgłos okropnie głośno sapiącego parowozu. Prawie przysłowiowa walka z wiatrakami. Wrażenia były wielkie. Do dziś pozostałem pasjonatem tych wielkich, czarnych smoków. Później często bawiłem się przy torach, kładąc na szyny kamienie, które z hukiem rozpryskiwały się pod kołami parowozów. Zapamiętałem też wyświetlany w pałacowej świetlicy film: „Ostatni etap”. Był wstrząsający. Być może tam utrwalił skojarzenie Niemców jako uosobienia wszelkiego zła. Chyba z tego okresu pamiętam moją przejażdżkę „Buldogiem”, czy „Ursusem” strasznie buchającym i trzęsącym. Jechaliśmy z drugim traktorem na przyczepie przeznaczonym do remontu. Trasa wiodła z Kętrzyna do Mrągowa. Tam pozostał niesprawny traktor, natomiast niespożytym „Buldogiem” pojechaliśmy do Jury W. do Mamy. Bardzo się bałem siedząc na błotniku traktora, kiedy brat z jakiejś wielkiej góry puścił na tzw luz i w pędzącym traktorze zaczęły mocno trząść w boki przednie koła. Dziś bym sobie ani nikomu takiej przejażdżki nie zafundował. Na szczęście dobrze się skończyło. Uczucia po tej podróży, można dziś powiedzieć, były mieszane. Z Wilewa Kleofas przeniósł się do Korsz, by wkrótce znaleźć się wraz z Tadeuszem w Drogoszach, gdzie był wspaniały, przepiękny, olbrzymi 365 – komnatowy pałac rodu von Dönhoff z reprezentatywnym podjazdem i przeuroczym ( może dlatego, że zaniedbanym) parkiem. Zbyszek urodził się w 1936 r. Z wczesnego dzieciństwa jakoś Go nie kojarzę. Czasem się przewija przez pamięć jak mgiełka, lub cień. Potem raczej trzymał się z Henrykiem i oni przez długi czas mieli swoje tajemnice, do których mnie raczej nie dopuszczali. Kiedy odszedł z domu (Jura W.) chyba z początkiem lat pięćdziesiątych od tego czasu na dość długo mój kontakt z Nim się urwał. Jeden tylko epizod pamiętam, kiedy zabrał mnie na przejażdżkę przyczepą z traktorem. Wiózł z kolegą zboże do jakiejś stacji, chyba w Sterławkach. Ja siedziałem na workach i pierwszy raz widziałem betonowy bunkier zamaskowany w stodole. Wtedy po drodze odwiedziliśmy jeszcze „ciepłą” siedzibę Hitlera w Gierłożu koło Kętrzyna. Prawdopodobnie byliśmy tylko w pobliżu, bo nie pamiętam tych potężnych rozwalonych głazów. Prawdopodobnie był to jeszcze teren wojskowy. Pamiętam natomiast jak gdzieś w pobliżu stanęliśmy koło jeziora, w którym Zbyszek z kolegą się wykąpali. Jednak świadomość tej siedziby pozostała, więc coś na rzeczy jednak było.
Henryk urodzony w 1934 r. W chłopięcych latach dużo przebywałem w jego towarzystwie. Robił mi różne zabawki i cieszył się, jak nimi się bawiłem. Niejednokrotnie bawiliśmy się wspólnie i niebezpiecznie. Na przykład robiliśmy proce - nie naciągane, gumowe tylko sznurkowe. Wkładało się do kawałka skóry kamień, mocno zakręcało i puszczało jeden koniec sznurka, bo drugi koniec był przyczepiony do palca. Kamienie szybko i daleko leciały zazwyczaj na jezioro. Nazywaliśmy to trochę z rosyjska praszczą. Poza tym uczył mnie strzelania z kluczyka ładowanego siarką od zapałek. Często z nim też chodziłem do krów. Tam czasem podglądaliśmy wronie gniazda. W późniejszym okresie bardzo często towarzyszyłem Mu i pomagałem przy różnych pracach. Kiedy poszedłem do szkół kontakt na dość długo się urwał. Dopiero w latach sześćdziesiątych się odnowił, Był pasjonatem koni. Karmił je, doglądał, rozpieszczał, Mógłby prawie z nimi spać. Opowiadał różne historyjki, był szczery, niczego nie żałował. Był po prostu dobrym bratem i człowiekiem. Sabina prawdopodobnie urodzona w 1931 r., to jedyna siostra. Z wczesnych lat niestety nie pamiętam żadnych z nią epizodów. Pod koniec lat czterdziestych pamiętam Ją jako moją opiekunkę w objazdowych kinach oraz imprezach ogniskowych organizowanych przez przyjezdnych harcerzy w czasie wakacji na szkolnym boisku. Kiedy zaczął Ją odwiedzać Tadeusz, przyszły mąż, lubił się ze mną bawić. Kiedy pewnego razu czymś go rozbawiłem ścisnął palcami mój noś i wycisnął „gila”. Było śmiesznie, ale dla niego bardzo głupio. Później, kiedy się ożenili i wywędrowali na swoje, czasami u nich spędzałem wakacje. Na koniec Rodzina w większości ostatecznie na dość długo ( lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ) osiedliła się w Nowych Sadach w pobliżu turystycznej stolicy Warmii i Mazur Mikołajek. Nawet z czasem Kleofas, Sabina i Zbyszek tam lub w pobliże przywędrowali.
K r e w n i
Z opowiadań Mamy, których raczej wiele nie było, bo znacznie więcej zwierzała się wnuczkom, parę drobiazgów pozostało. Z jednego zachowanego rodzinnego zdjęcia, prawdopodobnie z 1925 r., wynika, że miałem cztery ciocie i dwóch wujków. Najstarszą w rodzinie była moja Mama.
Najwięcej styczności miałem z ciocią Scholastyką (Scholą) Korzon mieszkającą w Ełku. Po odnalezieniu się z zawieruchy wojennej odwiedzała nas dość często w Jurze Wielkiej. Miała syna Wacka w moim wieku. Był takim trochę cwaniaczkiem miejskim obeznanym i obskakanym prawie we wszystkim. Dawał się jednak tolerować. Ciocia Schola była bardzo religijna, prawdopodobnie dewotka. Zmuszała Wacka do codziennego uczestnictwa w mszach i odmawiania z Nią różańca. Prawdopodobnie nie był tym zachwycony, zatem coś kombinował. W końcu ciocia Go nakryła. Okazało się podejrzane, że w różańcu zawsze Ją zdecydowanie prześcigał. Kiedy go podpatrzyła spostrzegła, że przesuwa szybko paciorki wymieniając tylko pierwsze słowa „Zdrowaśki”. Czasem z rewizytą jechaliśmy do Ełku. Jazda pociągiem z sapiącą lokomotywą była wspaniałym przeżyciem. Potem, kiedy byłem już w szkole średniej, w czasie takiego wyjazdu poznałem bardzo sympatyczną dziewczynę. Znajomość jednak się urwała. Dziś nie pamiętam nawet Jej imienia.
Druga ciocia Marysia mieszkała w Suwałkach. Kiedy tam bylem w odwiedzinach pozostały mi w pamięci rynsztoki. Znamienna pozostałość po II Rzeczypospolitej. Ciocia Marysia bywała czasem u nas. Pamiętam ją zawsze uśmiechniętą, wytworną i chyba ładną. Miała dwóch synów. W połowie lat pięćdziesiątych młodszy syn zginął w jakichś okolicznościach na służbie wojskowej. To była straszna tragedia. Od tego czasu więzy rodzinne nieco się nadwątliły. Szkoda. Cioci Tekli prawie nie pamiętam. Mieszkała w Augustowie.
Wujek Stanisław Korzon. Po kilku latach poszukiwań okazało się w końcu, że mieszkał zupełnie niedaleko, zaszyty w jakiejś leśniczówce. O ile dobrze pamiętam w Strzałowie k. Zełwąg. Nie było daleko, bo dojechaliśmy tam w kilka godzin bryczką. Był leśniczym i zapalonym myśliwym i czasem sprawiał nam upolowanego jelenia. Jego córka, chyba Teresa przez pewien czas mieszkała u nas i chodziła ze mną do szkoły. Jako młodszy byłem pod jej opieką. Z historii wujka Stasia nie pamiętam wiele. Mówił coś o kuzynach, którzy brali udział w rosyjskiej rewolucji 1917 r. w Rosji uczestnicząc po różnych jej stronach. Ten czerwony, kiedy lustrował wziętych do niewoli jeńców rozpoznał kuzyna i pozwolił mu w tajemnicy uciec.
Wincenty – tak miał na imię drugi wujek. Ten chyba tylko raz nas odwiedził z żoną. Miał, tak dziś bym powiedział, arystokratyczny styl bycia. Opowiadał o swym uczestnictwie w armii Andersa i udziale w bitwie pod Monte Casino. Mieszkał w Pułtusku. Mama była oczywiście bardzo dumna ze swej rodziny i bardzo gościnnie wszystkich przyjmowała. Mojego dziadka i babci nie znam i niewiele o nich wiem. Mama nie miała zbyt bujnej historii, bo przez cały czas zabiegała o byt licznej swojej rodziny. Tata będąc znacznie starszy, chorowity i podobno nie najlepszy ojciec jakby w tym wszystkim prawie nie uczestniczył. Zmarł w roku 1948. i został pochowany na cmentarzu w Rynie, co zresztą dość mocno utkwiło mi w pamięci. Mama grobu nie odwiedzała, widocznie miała jakieś powody. Pamięć po tacie w rodzinie pozostała bardzo nikła.
S z k o ł a
Prawdopodobnie do szkoły poszedłem jako sześciolatek, bo tak to jakoś wynika z wyliczeń. Nie pamiętam pierwszego dnia, bo jakoś mi się miesza z innymi. Szkoła położona była na najwyższym wzniesieniu na skraju wsi, Obok skrzyżowania we wszystkich kierunkach świata. Składała się z dwu izb lekcyjnych oraz kilku mieszkań dla nauczycieli. Była sześcioletnią szkołą powszechną o łączonych klasach. Obok znajdowało się jakieś niewielkie zabudowanie gospodarcze. A dalej na zachód wzdłuż drogi rozpościerało się szkolne boisko. Ledwie jak przez mgiełkę pamiętam moją pierwszą nauczycielkę. Była, jak na dzisiejsze moje wyobrażenie, szczupłą, ładną blondynką. Kierownictwo początkowo sprawował prawdopodobnie kombatant wojenny bez jednej nogi. Potem został zastąpiony nauczycielską rodziną niejakich Pazików, których Mama raczej sympatią nie darzyła. To dość dziwne, że z tego okresu najbardziej utkwiła mi prawie codzienna gra w dwa ognie. Piłka była ciągle naprawiana, łatana, bo stanowiła podstawowy warunek pasjonującej zabawy. Poza tym z życia szkolnego skojarzyło się kilka negatywnych momentów. Czasem otrzymywało mi się piórnikiem po łapkach. Były też jakieś drobne konflikty z rówieśnikami. Do dziś pozostała blizna na nodze z powodu pchnięcia przez kolegę na jakiś wystające żelastwo. Nie pozostałem mu dłużny, za co zupełnie nie rozumiałem, dlaczego ja a nie on był sądzony. Żyłem też pod ciągłym zagrożeniem Mamy, że w razie potrzeby przyjdzie do szkoły i publicznie wymierzy karę. Chyba to dotyczyło moich starszych braci, ale ja się najbardziej bałem. Nigdy zresztą do tego nie doszło. W drodze do szkoły trzeba było przejść przez całą wieś. Równolegle z drogą ciągnęło się poniżej jezioro. Kiedyś zimą postanowiłem przebiec tę trasę po zaśnieżonym lodzie. W pewnym momencie mocno zatrzeszczało pod nogami. Bardzo się wystraszyłem i już więcej sobie tej drogi ani do szkoły, ani ze szkoły nie uatrakcyjniałem. Z edukacji najbardziej utrwaliły mi się bardzo poglądowe lekcje z przyrody prowadzone przez niejakiego Sankowskiego. Później awansował do powiatowych władz oświatowych w Giźycku. Nie wiem dlaczego to wiem, ale wiem. Szczególnie zapamiętałem jedną lekcję, kiedy Pan wyprowadził nas na widokowe miejsce obok szkoły i pokazywał zatokę, półwysep i jakieś inne obiekty. Wszystko to działo się w groźnej scenerii nadciągającej burzy. Innym razem kazał nam podbiegać pionowo do powierzchni usypiska. Było to bardzo zabawne, bo niemożliwe. Co miało z tego wynikać nie wiem, ale wiem, że dla dzieci poglądowe lekcje są podstawą edukacji i pozostają w pamięci przez całe życie. Poza tym pamiętam niezwykły wręcz trud uczenia się wiersza M. Konopnickiej „W piwnicznej izbie”. Wieczorami jeszcze w łóżku przy latarce przypominałem i powtarzałem niektóre zwrotki, a było ich bardzo dużo. W edukacyjnym trudzie stale towarzyszyły kłopoty z atramentem, piórami, kałamarzami i kleksami. Toteż wielką sensacją cieszyło się pierwsze wieczne pióro ( z gumowym pojemnikiem na atrament) przyniesione do szkoły przez ważniaka z sąsiedniej wsi. Stało się wtedy upragnionym obiektem marzeń. Potem pojawiły się wieczne pióra z tłoczkiem i tak powoli postęp techniczny wkraczał do szkoły.
Po skończonej szóstej klasie, trzeba było się udać do pełnej siedmioklasowej szkoły. Taka znajdowała się w sąsiedniej wsi, Klimczykowie, później przechrzczonej na Uzranki. Szkoła oddalona była 5- 6 km drogą polną i 7 km drogą bitą żwirową prowadzącą częściowo przez las. Jesienią i wiosną jeździłem sprawionym przez brata rowerem. Były z nim różne przygody. A to spadał łańcuch, a to powietrze z dętek schodziło, albo ktoś je spuszczał itp. Nie było też wesoło, kiedy w jesiennych szarugach lub wiosennych roztopach wszystko oklejało się gliną łącznie butami i spodniami. Wtedy wybierałem dłuższą ale lepszą drogę żwirową, jednak tam zawsze się bałem wilków. Być może ich tam nie było, ale opowieści o wilkach z zimowych wieczorów utkwiły gdzieś głęboko w podświadomości. Na zimę zakwaterowała mnie Mama u jakiegoś gospodarza mieszkającego w pobliżu szkoły. Tam dopiero był luksus – elektryczne światło. Gospodarz był na coś chory i całą zimę przeleżał w łóżku. Jednak wiele mnie różnych rzeczy opowiadał i uczył. Między innymi nauczył gry w szachy. Pani domu traktowałem z wielkim respektem, bo się jej bałem. Mieli starszą córkę, która mi się podobała i chętnie w zależności od jej przychylności z nią przebywałem.
Koledzy
Wprawdzie trudno w tym wieku o jakieś więzi koleżeńskie, bo w zasadzie wszystko odbywało się w kręgu rodzinnym, ale jednak pewien rodzaj więzi rówieśniczej się zawiązywał. Najwięcej czasu spędzałem z Wiesławem Gruszczyńsim ( Wieśkiem). Był najmłodszym synem sąsiadów i prawdopodobnie w moim wieku. Codzienne stosunki mieliśmy raczej dobre. Bawiliśmy się w różne gry i zabawy, jednak konkretnych szczegółów nie pamiętam. Natomiast bardzo dobrze utrwalił mi się epizod konfliktowy. Za jakiś nieprzyjazny czyn lub zachowanie postanowiłem go ukarać. Przygotowałem rózgę lub kij, zaczaiłem się za płotem i czekałem na jego pojawienie się na drodze ze szkoły. Musiał przechodzić koło nas, bo mieszkał nieco dalej. Kiedy się pojawił, wyszedłem grożąc mu kijem, oczywiście z zamiarem pobicia. Tymczasem on szybko się ze mną rozprawił uderzając w nos, który zaczął krwawić. Dla usprawiedliwienia się muszę zaakcentować, że był bardziej krępy i silniejszy. Przybiegłem o pomoc do brata Tadeusza, a on widząc całe zajście zamiast się wstawić, bardzo się tym rozbawił. Śmiał się, że ja mając taką przewagę z kijem i zaskoczenia wyszedłem na ofermę. Na co dzień jednak nie pamiętam, żadnej agresji z jego strony. Z innymi dalszymi rówieśnikami bywało różnie i nierzadko musiałem ich unikać , ale też było dużo różnych wspólnych zabaw. W okresie szkolnym kolegowałem się też z Zygfrydem (Zygą) oraz Pasternakiem( imienia zapomniałem). Pochodzili z rodzin miejscowej ludności tzw autochtonów.
Rozrywki, zabawy
Między różnymi obowiązkami uczestniczyłem w „odkrywczych chłopięcych eskapadach”, organizacji różnych gier, zabaw i wszelkich trudnych do zaklasyfikowania zajęć. Spośród gier i zabaw przypominają mi się: w berka, w chowanego, dwa ognie, w klasy. Klasy, to był prostokąt na ziemi podzielony na osiem kwadratowych pól. Trzeba było po kolejnych polach popychać jedną skaczącą nogą płaski kamień z bezwzględnym przestrzeganiem linii. Na piątym kwadracie było niebo, gdzie można było stanąć obiema nogami. Po przejściu wszystkich kwadratów można było przez rzucenie kamienia przez ramię uzyskać własne pole nietykalne przez współgracza. Poza tym strzelałem z proc na gumę i rozkręcanie, z łuku, grochem wydmuchiwanym przez suche roślinne rurki oraz z kluczyków ładowanych zapałczaną siarką i czego tam jeszcze nie było. Robiliśmy latawce, samoloty, wirujące śmigła zrobione ze szpulki i blachy. Szczytem westchnień były zabawki w poniemieckich katalogach. Niesamowicie dużo czasu spędzałem nad jeziorem . Oczywiście codziennością było kąpanie się. Najlepszym miejscem była niewielka łączka z piaszczystym brzegiem u dalszego sąsiada. Początkowo była tylko bieganina po płytkiej wodzie . Z czasem nauczyłem się pływać i robiłem coraz większe pętle na głębszą wodę. Zawsze kąpaliśmy się w grupie, co wynikało z jakiegoś stadnego instynktu bezpieczeństwa, bo nikt nas nie pilnował. Zimą dominowały zabawy na śniegu. W tym najbardziej lubiłem jazdę na nartach . Pewnego razu cichcem wziąłem narty brata i udałem się przez zamarznięte jezioro na przeciwległy brzeg. To był taki długi półwysep ze stromymi zboczami. Wszedłem na strome wzniesienie, by oczywiście z niego zjechać. Zjazd był bardzo szybki i kiedy wjechałem na płaski lód pod ostrym kątem, „zaryłem” twarzą w śnieg na lodzie. Ten śnieg uratował przed niemałym nieszczęściem. Uderzenie musiało być mocne, bo kiedy wstałem kręciło mi się w głowie i chwiałem się na nogach. Wyląkłem się i szybko ruszyłem przez zatokę do domu, nic nie mówiąc nikomu. Pamiętam poza tym, że to był piękny słoneczny dzień. Z nadejściem mrozów czekała wspaniała zabawa na lodzie. Najwcześniej zamarzała zatoka, nad którą leżała wieś. Nieco później pokrywała się lodem daleka, odległa część jeziora. Najlepsze były pierwsze dni po zamarznięciu. Lód był wtedy przezroczysty, śliski i niestety cienki. Na szczęście nic się nie stało. Kładliśmy się na lodzie i obserwowali pływające ryby, bo woda była niesamowicie przezroczysta do bardzo wielkiej głębokości, aż do tajemniczej czarnej otchłani. Szczególnie absorbującym miejscem obserwacji była niedostępna w lecie prawie na środku jeziora na 2m głębokości mielizna. Można było zobaczyć jak okoń goni błysk. Oczywiście zanim śnieg pokrył lód bardzo atrakcyjne były łyżwy. Nie było ich wiele. Właściwie używaliśmy jakieś pozostałe po Niemcach. Jakoś przymocowywaliśmy je do butów i kiedy był wiatr wybieraliśmy się na wielką przestrzeń jeziora. Wtedy odpinaliśmy kurtki, które jak żagle pchały nas wiele kilometrów. Spowrotem pomagaliśmy popychając się między nogami kijem zakończonym ostrym gwoździem. Nie było to może piękne, ale przecież skuteczne w pokonywaniu wielkich odległości. Kiedy już byłem starszy niesamowicie pociągała mnie jazda na rowerze. Wcześniej wożony byłem na ramie. Nauka zapewne była długa i trudna, bo przecież małych rowerów nie było. Poza tym bardzo często się psuły. Szczególnie narażone były dętki. Często łatane, klejone odmawiały posłuszeństwa. Pamiętam jak Tadeusz zdobył jakąś czarną gąbkę i zastąpił nią dętki. Nie wiem, czy to zdało egzamin, ale coś próbował. Kiedy jako tako nauczyłem się jeździć na rowerze, to zrobiłem numer popisowy. Chcąc pokazać moje postępy rozpędziłem się na rowerze przed przybyłymi gośćmi i podniosłem jedną rękę . Zważywszy, że to była „damka” i nie sięgałem do siodełka, wyrżnąłem się niesamowicie. Na szczęście tylko mocno się potłukłem. Kiedy byłem starszy pozwalano mi popływać samodzielnie łodzią przy wyciszonym jeziorze. Dość częstym miejscem zabaw był poniemiecki cmentarz. Znajdował się na końcu wsi, pięknie położony na wysokim wzniesieniu z szerokim widokiem na rozległe jezioro. Wieczorami go omijałem. W dzień też sam bałem się tam przebywać. Widziałem tam wykopanego kościotrupa. Do dziś śni mi się to miejsce przepełnione jakimś dreszczykiem. Zawsze mnie jednak tam ciągnęło, by oglądać rozległe widoki. Pewnego razu spłoszona skądś sarna, czy może łoś przepłynął na drugi brzeg jeziora. Stamtąd całe widowisko było wspaniale widoczne.
S ą s i e d z i
Jak już wspomniałem za skrzyżowaniem z polną drogą mieszkali sąsiedzi Gruszczyńscy. Tam był mój rówieśnik Wiesiu. Miał starszych braci, ale ich mało pamiętam. Podobno ostatecznie wylądowali we Francji, bo tam mieli swoją rodowitą matkę. Dom był drewniany z murowanymi fragmentami. Obecnie nie ma po nim śladu. Sąsiadka była bardzo krzykliwa i wścibska. Jej niecodziennym hobby były pszczoły. Miała niewielką pasiekę w sadzie nad jeziorem. Nadchodził sądny dzień, kiedy Pani Gruszczyńska zabierała się do miodowej słodyczy. Rozdrażnione pszczoły atakowały w promieniu kilkuset metrów. Pół wsi stawało na równe nogi. Ludzie kryli się gdzie tylko mogli. Najczęściej uciekałem wtedy w krzaki bzu, ale i tam bywało, że rozwścieczona pszczółka niestety dopadała i boleśnie żądliła. Nieco dalej na północ wzdłuż jeziora mieszkała wdowa Pani Gołdzina. Nie wiem,czy tak się naprawdę nazywała, czy ją tak przezywano. Z synem jej często grałem w klasy. Na wzgórzu od południa mieszkała samotna autochtonka. Nie pamiętam jej nazwiska. W jakimś tam momencie cholewki do niej smalili Tadek wraz ze swoim kolegą Erwinem. Po zdekonspirowaniu „Wehrwolfu” okazało się, że jej brat był zastępcą dowódcy na obszarze warmińsko-mazurskim tej hitlerowskiej organizacji. Innych pamiętam epizodycznie i pobieżnie.
A w ogóle wieś była dość barwną mieszaniną ludności rożnego pochodzenia, języka, religii, obyczajów, zachowań itp. Na początku było trochę Niemców zupełnie nie znających polskiego, którzy wkrótce zostali zgrupowani w jednym miejscu na kolonii, a następnie wywiezieni. Potem chyba najwięcej było dwujęzycznych autochtonów (miejscowej mazurskiej ludności, np Jabłonowski, Pasternak,Jończyk,Murawski). Następnie imigranci czyli repatrianci zza granicy(np. Remlein, Smolanko) oraz migranci (przesiedleńcy) z tak zwanej Centrali, albo Kongresówki(np Gruszczyński, Sałata, Żelazko, Brygoła). Najwięcej z Lubelszczyzny. W pewnym momencie zjawili się też Ukraińcy. Nie przypominam, żeby na tle ludnościowym były jakieś ostre konflikty. Pamiętam tylko zdziwienie w rodzinie, że jedna „zajadła” Niemka(Tycka, tak jakoś pamiętam) jeździła w niedzielę do katolickiego kościoła w Mikołajkach, bo Niemców na ogół traktowano jako różnowierców.
Z a j ę c i a d o m o w e
Codziennym moim zajęciem było pilnowanie gęsi. Oczywiście dotyczyło to przede wszystkim pory wieczornej, kiedy trzeba było gąski zapędzić do ich noclegowego miejsca. Jakoś sobie z tym radziłem. Utrapieniem było wywabienie ich z jeziora. Czekałem wtedy, aż się zlitują i same przyjdą. Poza tym uczestniczyłem w jakiejś formie (raczej zabawowej) w pracach polowych. Do dziś stoi stare pochylone drzewo, na którym bardzo często „urzędowałem”. Bywałem przy pieleniu buraków, zbierałem ziemniaki za koparką. Z braćmi uczestniczyłem przy zwózce siana, bądź różnych zbóż. Byłem mocno zaabsorbowany wszelką mechanizacją. Biegałem za skrzydlatą snopowiązałką, za koparką do ziemniaków itp. W domu był kierat i różne machiny, to jest sieczkarnia, wialnia. Oczywiście największą frajdą była sezonowa młocka olbrzymią jakby smoczą machiną pracującą w rytmie dzisiejszych dyskotek. Kiedy byłem nieco starszy chodziłem „przepalowywać” pasące się krowy. Pasły się na odległej łące uwiązane na łańcuchach przytwierdzonych palem wbitym do ziemi. Trzeba było w południe przepalować w inne miejsce. Największym problemem było wyciągnie tych nieszczęsnych pali. Wieczorem coraz częściej przypędzałem krowy z różnych pastwisk. Bałem się pod wieczór tam chodzić, bo to były tajemnicze miejsca z kryjącymi się duchami, upiorami, diabłami. Z poważniejszych prac pamiętam zgrabianie konną dużą zgrabiarką słomy koło spalonej, opustoszałej, samotnej zagrody. Nawet w środku dnia pobudzały się pokłady wyobraźni o niezwykłym dramacie tego miejsca. Pod koniec wojny, kiedy zbliżała się armia czerwona, gospodarz (hitlerowski fanatyk) zastrzelił całą rodzinę(żonę i dwie córki), spalił zagrodę wraz z inwentarzem i na końcu popełnił samobójstwo. Spalone zgliszcza jeszcze jakby się tliły. Na myśl o tej tragedii ciarki przeszywały ciało. Było to pięknie położone na wzniesieniu miejsce przy drodze z Jury W. do Cudnoch. Muszę przyznać, że do dziś prześladują sny o tym miejscu, kiedy to wypada ciągle nocną porą tamtędy samotnie przechodzić. Bardzo dziwię się ludziom, którzy przepadają za końmi. Ja nie. Miałem w dzieciństwie zbyt dużo przykrych z nimi doświadczeń. Kiedy pewnego razu brat posadził mnie na konia byłem uradowany jazdą do momentu, kiedy nie spadłem zgarnięty zwisającą nisko gałęzią. Na szczęście spadłem na piasek, ale strachu niemało się najadłem i nie miałem już ochoty na żadną przejażdżkę. Innym razem, kiedy pomagałem w próbie złapania konia, ten po prostu przebiegł przeze mnie nadeptując kopytem na rękę. Nie wiem, czy była, czy nie była złamana, ale bardzo bolała. Mama owinęła ją gliną i tak przez jakiś czas nosiłem, aż przestała boleć. Ostatecznie przekreśliłem konie, kiedy jadąc rowerem ścieżką przy polnej drodze, jadący z przeciwka zaprzęgnięty w dwa konie wóz wjechał na ścieżkę. Tylko instynkt samozachowawczy i zapewne szybki refleks uratowały od nieszczęścia, bo rower znalazł się pod kołami wozu. Może był winien woźnica, ale dla mnie wszystkiemu były winne konie.
Choć, jak widać, są to niby łagodne i fotogeniczne zwierzęta, ja jednak wolę bywać od nich z daleka.
R e l i g i a
Kościoła we wsi nie było. Należeliśmy do parafialnego kościoła w Mikołajkach oddalonego o osiem kilometrów na skróty. Pamiętam parę kościelnych epizodów. Jeden nich był wyjątkowo zabawny. Kiedy siedzieliśmy przed mszą w ławce, wtedy jakaś Pani idąc nabożnie ze złożonymi rękoma w stronę ołtarza padła jak długa na progu przebiegającym w poprzek kościoła. Bardzo się tym rozbawiłem, co utkwiło mi do dziś w pamięci. Innym epizodem był wielkanocny wyjazd do kościoła przed świtem wspomnianą już bryczką. Wtedy obułem pierwszy raz świeżo kupione białe tenisówki, które wręcz błyszczały jeszcze przed pochmurnym świtem. Po przyjeździe do kościoła spostrzegłem stojących wokół ołtarza w hełmach strażaków. W pewnym momencie zaczęli się z hukiem przewracać. W domyśle miało to upamiętnić upadających rzymskich strażników w chwili zmartwychwstanie Jezusa. Przypominam też jakąś mszę i śpiewaną na końcu „Boże coś Polskę”. Wtedy byłem świadkiem niezwykłego patriotycznego uniesienia mego najstarszego brata Kleofasa. Był jakiś podniecony, dziwny. Kolejnym epizodem, który o mały włos nie skończył się tragicznie był przyjazd biskupa z Olsztyna. Ksiądz zachęcił wiernych, aby się udali na spotkanie do wylotu z miasta, celem przywitania wielebnego. Biskup przyjechał samochodem, wysiadł, pobłogosławił i ruszył z orszakiem środkiem ulicy w stronę kościoła. Za nim tłumnie podążyli wierni. Ulica jednak wiodła przez drewniany most. Kiedy na niego wszedłem w ciasnym tłumie poczułem jak podłoże ucieka spod nóg w różne strony. Most, jak z tego wynika, musiał mocno się chwiać i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać, że nie runął i nie doszło do tragedii. Ksiądz w religijnym zapale oczywiście o tym nie pomyślał. Chciał zaimponować przywitaniem biskupa przed miastem. Większość jednak niedziel spędzaliśmy w domu. Wtedy Mama brała z rana wszystkich do pokoju i na kolanach odmawialiśmy przed krzyżem stojącym na kredensie pacierz. Bolały kolana, ale jakoś tam było. Nie pamiętam mojej pierwszej komunii, Jednak pamiętam epizod przedkomunijny. Podstawowe nauki komunijne przekazywała raczej sporadycznie Mama. W pewnym momencie trzeba było udać się do księdza w Mikołajkach na egzamin i pierwszą spowiedź. Zawiózł mnie tam wraz z rówieśnikiem od sąsiada dwukołowym pojazdem zwanym „biedą” brat Henryk. Po trudnym egzaminie zakwalifikowałem się do pierwszej spowiedzi. Była długa kolejka do konfesjonału. Ktoś puścił „bąka”. Ksiądz się bardzo zdenerwował, wyszedł z konfesjonału i zrobił porządek. Bardzo się go bałem. Kiedy wracaliśmy, zrobiło się już ciemno i na dramatyczny dodatek rozpętała się burza. Henryk przykrył nas jakimś brezentem, a sam cały mokry poganiał wystraszonego konia. Na każde uderzenie pioruna żegnaliśmy się. Po jakimś czasie burza nieco przycichła i ostatecznie szczęśliwie dotarliśmy do domu, gdzie czekała zaniepokojona Mama.
Z biegiem lat, gromadzonej wiedzy i własnej refleksji moje logo z dzieciństwa Palaka - katolika wyblakło. Głównym powodem stał się wszędobylski, bezkarny kler i zawstydzający klerykalizm znacznej części rodaków cofający nas o kilka wieków wstecz.
Z d r o w i e
Ze zdrowiem rożnie bywało, ale nie było chyba najgorzej, bo nie pamiętam żadnej wizyty u lekarza. Wszelkie rany Mama pajęczyną z wilgotnym chlebem opatrywała, a goiła baką, podbiałem i innymi leczniczymi roślinami. Wszelkie stłuczenia i opuchlizny uśmierzała gliną. Spośród wielu jeden przypadek utkwił mi mocno w pamięci. Było to podrapanie i pogryzienie przez kota. Pod wieczór na szkolnym boisku miało się odbyć harcerskie ognisko. Po zagonieniu gęsi do domu postanowiłem tam pobiec. W drodze niespodziewanie z gęstych krzaków bzu wybiegł pod nogi kot, na którego po prostu wpadłem. Był chyba tak zaskoczony, że nie tylko podrapał,ale zaczął gryźć uda. Kiedy próbowałem od niego się uwolnić, wtedy pogryzł mi ręce. Mimo tego dramatycznego wydarzenia udałem się na ogniskową imprezę. Uczestnictwo i powrót raczej był marny, bo ból z każdą chwilą się wzmagał tak, że nie mogłem samodzielnie iść do domu. Ostatecznie jednak wszystko dobrze się skończyło, bez lekarza i zastrzyków przeciw wściekliźnie. Dziś byłoby to nie do pomyślenia.
W szkole dawano nam tran. Żadnych szczepień nie pamiętam, choć zapewne były.
Kultura
W tym zakresie było raczej skromnie. W zimowe wieczory w ciepłym pokoju przy naftowej lampie zbierała się cała rodzina. Mama zasiadała do kołowrotka i z owczej wełny robiła nici do swetrów. Czasem przychodzili sąsiedzi i wtedy zaczynały się długie, nierzadko ożywione rozmowy. Niewiele z nich pamiętam. Najbardziej utkwiła mi opowiadanie Mamy o dramatycznym spotkaniu z wilkami. Kiedy była jeszcze młoda z jakiejś tam konieczności zimą, późnym wieczorem jechała furmanką przez las. Z oddali dobiegało narastające wycie wilków potęgowane leśnym echem. Powiało grozą. Wkrótce okrążyły furmankę. Woźnica podobno zdrętwiał ze strachu i tylko dzięki inicjatywie i odwadze Mamy wyszli z tego cało. Utrwaliły się też opowieści uczestnika bitwy pod Stalingradem, niejakiego Pana Smolanki. Opowiadał bardzo obrazowo i barwnie. Szczególnie zapamiętałem opowieść o zmasowanym armatnim szturmie na Niemców.
Najpowszechniejsze jednak były opowieści o duchach. Zawsze słuchałem je z zapartym tchem.
Bardzo pobudzały moją wyobraźnię. Bałem się wieczorem nie tylko wychodzić na podwórze, ale nawet truchlałem przed wejściem do sąsiednich ciemnych pomieszczeń w domu. Wszelkie pukanie, skrobanie było przerażające. A jedynym mocnym odruchem było chowanie głowy pod pierzynę. Wygląda na to, że wszystko było produktem mojej przewrażliwionej wyobraźni. Duchami szczególnie w zimowe długie wieczory. A na dworze w ciemnościach potęgowały lęk wyjące psy lub jakieś dziwne szmery, odgłosy.
Często bracia opowiadali o diabłach gnieżdżących się lub odwiedzających słynne mokradła nazywane Urwańcem. Wieczorami słyszeli jakieś pomruki, szalone jazdy z iskrami jakby karetą i inne przerażające odgłosy. Drugim takim tajemniczym miejscem były Klepy oddalone gdzieś około 2 – 3 km. Była to niewielka kotlinka nad jeziorem otoczona wzniesieniami. Od strony wschodniej zwężała się w wąski klin wchodzący daleko, aż do połowy jeziora, Zupełne odludzie. Nawet w biały jasny dzień kiedy byłem sam zawsze towarzyszył charakterystyczny dreszczyk. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi kotlinkę najwcześniej okrywał półmrok. Wtedy w różnych krzewiastych, podmokłych zakamarkach budziły się tajemnicze, nieczyste siły. Ogarniał strach i robiłem co mogłem, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Uciekałem przed pędzącymi ze wszystkich stron duchami, upiorami. Strach panicznie się nasilał, kiedy zbliżałem się do granicznego strumyka(ruczaju). Po jego przekroczeniu łapałem oddech, opadał nieco paniczny lęk, czułem się bezpieczniej. Dopiero jednak jak wszedłem na wzgórze, wtedy przychodziła ulga zupełna. Wszystko to było takie niesamowicie prawdziwe. Po pewnym czasie moje przygody z duchami zbladły i ostatecznie znikły.
Z punktu widzenia turystycznego było to niezwykle malownicze miejsce.
Wiosną i latem rozrywek było w bród. Wszystko wokół było swoim niesamowitym bogactwem tak zajmujące, że nie odczuwało się potrzeby kulturowych bodźców. Jednak w tych porach roku i takie się pojawiały. W wakacje co roku kwaterował w szkole obóz harcerski. Najczęściej harcerze organizowali przy ognisku społeczności wiejskiej. I ja tam bywałem i późno z rodzeństwem do domu wracałem. Utrwalił się też z wielkim rozmachem zorganizowany festyn w sąsiedniej wsi Cudnochy z okazji zawiązania spółdzielni produkcyjnej. Zaszczyciła tę imprezę swą obecnością orkiestra radiowa pod dyrekcją Stefana Rachonia. Nazwisko było znane ze słuchawkowego radia. Były lody, oranżada, jakiś sportowe zawody. Po oficjalnym koncercie paru muzyków z orkiestry, na usilną prośbę mieszkańców trochę pograło na ludowej, wiejskiej zabawie. Musiało to być dla wykonawców chyba trudne. Stałym elementem życia wiejskiego były zabawy. Odbywały się w świetlicy położonej w środku wsi. Mama zabierała mnie na te imprezy przy okazji, bo głównym Jej celem było czuwanie, aby dorastającym synkom nie przydarzyło się jakieś nieszczęście z powodu zdarzających się niebezpiecznych zajść. Głównie wynikały one z rywalizacji z „gośćmi” z sąsiednich wsi. Trzeba było jak to się mówi na zimne dmuchać .Na szczęście nic dramatycznego się nie zdarzyło, bo bym pamiętał. Zabawy poprzedzały zazwyczaj jakieś loterie. Pamiętam kiedy wyłożono na półce trąbkę. Wtedy bardzo pragnąłem ją wygrać. W końcu okazało się, że to tylko przynęta. Byłem bardzo zawiedziony. Często wracaliśmy z tych zabaw o świcie. Wtedy brzmiała naturalna orkiestra najczęściej słowików i przebudzonych wróbelków. Dziwne, że mogło to kilkunastoletniemu chłopakowi wiejskiemu się tak utrwalić i do dziś zostać bardzo miłym wręcz rzewnym wspomnieniem.
Dużym przeżyciem były imprezy typu 1 Maja w Rynie, lub „Dni Morza” w Mikołajkach itp., gdzie raczyliśmy się lodami, lemoniadą i lizakami.
Moje pierwsze spotkanie z kinem odbyło się gdzieś pod koniec lat czterdziestych. Było to kino objazdowe w sąsiedniej dość odległej wsi Baranowo. Tam było światło, stacja kolejowa, remiza strażacka, szosa przelotowa, słowem metropolia. W sali kinowej, czyli świetlicy, byłem niesamowicie zbulwersowany aparaturą. Film był wojenny i szczególnie interesujący z powodu samolotów. Potem już znacznie później mocno przeżyłem film „ Ostatni etap”. W klasie siódmej udaliśmy się na rowerową wycieczką do kina w Mrągowie na kolorowy film „Tajemnicza wyspa”. Byłem zafascynowany. Nie wiem w jakich okolicznościach pierwszy raz natknąłem się( chyba w jakimś przywiezionym skądś miesięczniku) na wizerunek dinozaura, który bardzo zaprzątnął moją wyobraźnią.
Mama prenumerowała gazetę. Nie pamiętam, czy to była „Chłopska droga”, czy „Gromada” a może „Zielony Sztandar”. Rozwiązywałem tam rebusy i inne rozrywki umysłowe, a Mama wysyłała pocztą. Marzyłem o wygraniu ustnych organek. Nie wygrałem.
Pierwsze spotkanie z książką było dość znamienne i owocne. Było to w czasie wakacji u siostry Sabiny. Nie wiem w jakich okolicznościach zainteresowałem się grubą, nieco podniszczoną książką. Prawdopodobnie pochodziła z wiejskiej biblioteki. Nosiła tytuł „Faraon”, jednak wiedza moja musiała być marna , bo nic z tą nazwą nie kojarzyłem. Zacząłem czytać i z każdym dniem coraz bardziej wciągałem się w jej swoistą magię. Codziennie niemal od świtu do nocy chłonąłem nowe treści. Kiedy tak z perspektywy patrzę, to trzeba przyznać, że właśnie wtedy rodziły się i kształtowały zręby klarownego światopoglądu na całe życie. Jednak moje kompletne, świadome, dojrzałe utożsamienie się z Bolesławem Prusem nastąpiło w szkole średniej szczególnie po przeczytaniu „Lalki”. Wówczas utrwaliło się wszystko na gruncie emocjonalnego związku z pozytywnymi bohaterami wielkiego Twórcy. I tak aż do dziś pozostał mi najbliższym . Kiedy skończyłem czytać swoją pierwszą książkę, długo brakowało mi obcowania z egzotyczną, tajemniczą codziennością Starożytnego Egiptu. Wtedy poszedłem do biblioteki i otrzymałem „ Ogniem i mieczem” H. Sienkiewicza. Nie mogę powiedzieć, abym z przyjemnością jej nie czytał, tak zresztą jak później pozostałe powieści tego autora. Jednak nie miały one większego wpływu na kształtowanie mojego światopoglądu, czy jakichś szczególnych zainteresowań. Po tych pierwszych krokach przyszły następne. Wybory były raczej przypadkowe i skupiały się głównie na literaturze polskiej. W szkole średniej polubiłem bardzo poezję polskich romantyków. Mickiewicz odpowiadał mi w opisach przyrody, a „ Pan Tadeusz” jako żywo przywoływał świat „dzięcieliny pałej” z miejsca mego urodzenia. Jednak generalnie zbuntowana dusza kierowała się raczej ku Słowackiemu. Trzeba przyznać, że takie nazwijmy to dziecięce postrzeganie rzeczywistości towarzyszyło w różnym nasileniu zawsze, aż do dziś. Potem stopniowe oddalałem się od beletrystyki na rzecz literatury popularno-naukowej. Z muzyką w dzieciństwie nie zetknąłem się na poważnie. Jakieś piosenki w domu od czasu do czasu śpiewano, to i mnie się plątały po głowie. Pamiętam dość popularne „Suliko”, „Głęboką studzienkę”, „Oka”, „Marsz pierwszego korpusu”” itp. Oczywiście coroczne raczej smutnie brzmiące kolędy. Dopiero w szkole średniej poznałem i bardzo polubiłem popularną muzykę klasyczną. I tak już pozostało do dziś.
Żaden jazz, żaden rock nie zastąpił i nie zagłuszył przepięknej, melodyjnej muzyki dziewiętnastowiecznych kompozytorów.
Przyroda.
Przyroda
Dość istotnym elementem pośrednim w sferze kultury była rosnąca wrażliwość na otaczającą przyrodę. Chyba była to zasługa Mamy, która prawie zawsze i wszędzie zwracała uwagę na walory otaczającej przepięknej przyrody. A to świergot ptaków, kwitnące bzy, śpiew słowików, piękne poranne słońce. Wyganiała nas z łóżek, by nie tracić uroku słonecznych poranków. Mimo ciężaru codziennej egzystencji potrafiła zawsze dostrzec otaczające piękno. Dość często w wypowiedziach do gości, krewnych, znajomych podkreślała otaczające wokół walory krajobrazowe. Może teraz z taką słodką nostalgią powracam do lśniących, szemrzących wód, do tajemniczych przybrzeżnych szuwarów, do łąk zielonych, do dziką roślinnością porośniętych pagórków, do rozszumiałych zagajników, do kluczy odlatujących gęsi - całej najczęściej skąpanej w promieniach słońca mazurskiej przyrody. Wśród takiej przebywałem, taką polubiłem i zapamiętałem. Kiedy w późniejszych czasach zacząłem zajmować się fotografią, to najatrakcyjniejszym obiektem od początku była i do dziś pozostała otaczająca przyroda. Kiedy dostałem pierwszy aparat fotograficzny z lustrzanką (Start), to trudno było mi przeboleć, że lustrzankowy kolorowy obraz utrwalony ostatecznie zostanie jako czarno-biały. Trzeba było jeszcze trochę poczekać na kolor. Zawsze lubiłem utrwalać ją w najlepszej szacie, odpowiedniej porze i światle. Dość dobrze utrwaliło się w pamięci niecodzienne zjawisko, jakim było pełne zaćmienie słońca (czerwiec 1954). Był słoneczny, bezchmurny dzień. Mama robiła coś na ogródku. W samo południe zaczęło się ściemniać. Kury zaczęły głośno gdakać i udawać się do kurnika. Widziałem przez jakieś zakopcone szkło dziwny czarny krążek na słońcu. Było to do tego stopnia niezwykłe, że w późniejszym okresie astronomia stała się i do dziś pozostała moją amatorską pasją.
Polityka
Polityka towarzyszyła mi od najmniejszych lat. Sprawcą atmosfery politycznej w domu była Mama, która zawsze polityką się interesowała. Mimo niezliczonych obowiązków domowych zawsze znalazła czas na czytanie gazet. Często wspominała o dobrych, jak mówiła, carskich czasach, kiedy podobno oparta miotła na drzwiach oznaczała nieobecność gospodarza w domu. Nie trzeba było żadnych zabezpieczeń i zamków. Wygląda to trochę idealistycznie, ale tak się najczęściej wspomina stare dobre czasy, podczas kiedy rzeczywistość carska była dla milionów biednych ludzi wręcz makabryczna. Okres międzywojenny był jakby wykreślony z politycznych wspomnień, być może nie było co dobrego wspominać. Nowy ustrój chwaliła za otrzymaną rentę i niezależność w starości od rodziny. Nierzadko pojawiały się prognozy o przewidywanej III wojnie światowej. Prawdopodobnie było to skutkiem słuchania „Wolnej Europy”. Wprawdzie nie było elektryczności, jednak brat Tadeusz kupił i zainstalował radio kryształkowe na słuchawki. Byliśmy prekursorami na wsi. Słuchanie było oczywiście zastrzeżone dla starszych, ale czasem zdarzało się mnie dorwać do tego magicznego urządzenia. Zapewne było to nowoczesne i ważne źródło informacji. W rodzinie, jak się wydaje, dominował proamerykanizm i nieraz słyszałem o możliwości wybuchu III wojny światowej. Na razie jednak walczyliśmy ze stonką ziemniaczaną. Starsze dzieci ze szkoły w tym ja (zaopatrzony w butelkę) szukaliśmy w ziemniakach stonki oczekując wielkiej nagrody . Nic nie znaleźliśmy.
Ważnym momentem było przymusowe wstąpienie do spółdzielni produkcyjnej. Był to błąd nowej władzy, ponieważ odwiecznym marzeniem jeszcze pańszczyźnianego chłopa był własny kawałek ziemi.
Z klasy siódmej pamiętam apel na szkolnym boisku z okazji śmierci Stalina.
Cdn. Zakończenie
Problemy
Właściwe wszystkie liczby dot. demografii z okresu 1945-1948 wymagają weryfikacji. Dane przytaczane w naukowych publikacjach, wydawnictwach źródłowych, materiałach archiwalnych potrafią różnić się od siebie dość zasadniczo. Jest to efekt całego kompleksu zagadnień: od przyjętej metodologii, poprzez efektywność ówczesnej administracji aż po skażenia ideologiczne autorów publikacji.
Multimedia
Bibilografia
P. Eberhardt, Zagadnienia ludnościowe obszaru byłych Prus Wschodnich, „Zeszyty Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN”, nr 29, 1995.
A. Sakson, Mazurzy - społeczność pogranicza, Poznań 1990.
S. Banasiak, Działalność osadnicza Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na Ziemiach Odzyskanych w latach 1945-1947, 1963.
L. Kosiński, A. Werwicki, Migracje ludności na Ziemiach Zachodnich i Północnych w latach 1951-1957, Warszawa 1961.
Rocznik statystyczny 1950 r., Warszawa 1951.
T. Baryła, Wstęp, w: Warmiacy i Mazurzy w PRL. Wybór dokumentów. Rok 1945, Olsztyn 1994.
Warmia i Mazury w Polsce Ludowej, pod red. E. Wojnowskiego, Olsztyn 1985.