Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950: Różnice pomiędzy wersjami

Z Encyklopedia Warmii i Mazur
Skocz do: nawigacja, szukaj
[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
(Fragment wspomnień repatrianta)
(Fragment wspomnień repatrianta)
Linia 122: Linia 122:
 
  Mojego dziadka i babci nie znam i niewiele o nich wiem. Mama nie miała zbyt bujnej historii, bo przez cały czas zabiegała o byt licznej swojej rodziny. Tata będąc znacznie starszy, chorowity i podobno nie najlepszy ojciec jakby w tym wszystkim prawie nie uczestniczył. Zmarł w roku 1948. i został pochowany na cmentarzu w Rynie, co zresztą dość mocno utkwiło mi w pamięci. Mama grobu nie odwiedzała, widocznie miała jakieś powody. Pamięć po tacie w rodzinie pozostała bardzo nikła.
 
  Mojego dziadka i babci nie znam i niewiele o nich wiem. Mama nie miała zbyt bujnej historii, bo przez cały czas zabiegała o byt licznej swojej rodziny. Tata będąc znacznie starszy, chorowity i podobno nie najlepszy ojciec jakby w tym wszystkim prawie nie uczestniczył. Zmarł w roku 1948. i został pochowany na cmentarzu w Rynie, co zresztą dość mocno utkwiło mi w pamięci. Mama grobu nie odwiedzała, widocznie miała jakieś powody. Pamięć po tacie w rodzinie pozostała bardzo nikła.
  
   Ciąg dalszy nastąpi.                        S z k o ł a...
+
                          S z k o ł a
 +
 
 +
  Prawdopodobnie do szkoły poszedłem jako sześciolatek, bo tak to jakoś wynika z wyliczeń. Nie pamiętam pierwszego dnia, bo jakoś mi się miesza z innymi. Szkoła położona była na najwyższym wzniesieniu na skraju wsi, Obok skrzyżowania we wszystkich kierunkach świata. Składała się z dwu izb lekcyjnych oraz kilku mieszkań dla nauczycieli. Była sześcioletnią szkołą powszechną o łączonych klasach. Obok znajdowało się jakieś niewielkie zabudowanie gospodarcze. A dalej na zachód wzdłuż drogi rozpościerało się szkolne boisko. Ledwie jak przez mgiełkę pamiętam moją pierwszą nauczycielkę. Była, jak na dzisiejsze moje wyobrażenie, szczupłą, ładną blondynką. Kierownictwo początkowo sprawował prawdopodobnie kombatant wojenny bez jednej nogi. Potem został zastąpiony nauczycielską rodziną niejakich Pazików, których Mama raczej sympatią nie darzyła. To dość dziwne, że z tego okresu najbardziej utkwiła mi prawie codzienna gra w dwa ognie. Piłka była ciągle naprawiana, łatana, bo stanowiła podstawowy warunek pasjonującej zabawy. Poza tym z życia szkolnego skojarzyło się kilka negatywnych momentów. Czasem otrzymywało mi się piórnikiem po łapkach. Były też jakieś drobne konflikty z rówieśnikami. Do dziś pozostała blizna na nodze z powodu pchnięcia przez kolegę na jakiś wystające żelastwo. Nie pozostałem mu dłużny, za co zupełnie nie rozumiałem, dlaczego ja a nie on był sądzony. Żyłem też pod ciągłym zagrożeniem Mamy, że w razie potrzeby przyjdzie do szkoły i publicznie wymierzy karę. Chyba to dotyczyło moich starszych braci, ale ja się najbardziej bałem. Nigdy zresztą do tego nie doszło.
 +
  W drodze do szkoły trzeba było przejść przez całą wieś. Równolegle z drogą ciągnęło się poniżej jezioro. Kiedyś  zimą postanowiłem przebiec tę trasę po zaśnieżonym lodzie. W pewnym momencie mocno zatrzeszczało pod nogami.  Bardzo się wystraszyłem i już więcej sobie tej drogi ani do szkoły, ani ze szkoły nie uatrakcyjniałem.
 +
  Z edukacji najbardziej utrwaliły mi się bardzo poglądowe lekcje z przyrody prowadzone  przez niejakiego Sankowskiego. Później awansował do powiatowych władz oświatowych w Giźycku. Nie wiem dlaczego to wiem, ale wiem. Szczególnie zapamiętałem jedną lekcję, kiedy Pan wyprowadził nas na widokowe miejsce obok szkoły i pokazywał zatokę, półwysep i jakieś inne obiekty. Wszystko to działo się w groźnej scenerii nadciągającej burzy.  Innym razem kazał nam podbiegać pionowo do powierzchni usypiska. Było to  bardzo zabawne, bo niemożliwe. Co miało z tego wynikać nie wiem, ale wiem, że dla dzieci poglądowe lekcje są podstawą edukacji i pozostają w pamięci przez całe życie. Poza tym pamiętam niezwykły wręcz trud uczenia się wiersza M. Konopnickiej „W piwnicznej izbie”. Wieczorami jeszcze w łóżku przy latarce przypominałem i powtarzałem niektóre  zwrotki, a było ich bardzo dużo.
 +
    W edukacyjnym trudzie stale towarzyszyły kłopoty z atramentem, piórami, kałamarzami i kleksami. Toteż wielką sensacją cieszyło się pierwsze wieczne pióro ( z gumowym pojemnikiem na atrament) przyniesione do szkoły przez ważniaka z sąsiedniej wsi. Stało się wtedy upragnionym obiektem marzeń. Potem pojawiły się wieczne pióra z tłoczkiem i tak powoli postęp techniczny wkraczał do szkoły.
 +
 
 +
  Po skończonej szóstej klasie, trzeba było się udać do pełnej siedmioklasowej szkoły. Taka znajdowała się w sąsiedniej wsi, Klimczykowie, później przechrzczonej na Uzranki. Szkoła oddalona była 5- 6 km drogą polną i 7 km drogą bitą żwirową prowadzącą częściowo przez las. Jesienią i wiosną jeździłem sprawionym przez brata rowerem. Były z nim różne przygody. A to spadał łańcuch, a to powietrze z dętek schodziło, albo ktoś je spuszczał itp. Nie było też wesoło, kiedy w jesiennych szarugach lub wiosennych roztopach wszystko oklejało się gliną łącznie butami i spodniami. Wtedy wybierałem dłuższą ale lepszą drogę żwirową, jednak tam zawsze się bałem wilków. Być może ich tam nie było, ale opowieści o wilkach z zimowych wieczorów utkwiły gdzieś głęboko w podświadomości. Na zimę zakwaterowała mnie Mama u jakiegoś gospodarza mieszkającego w pobliżu szkoły. Tam dopiero był luksus – elektryczne światło. Gospodarz był na coś chory i całą zimę przeleżał w łóżku. Jednak wiele mnie różnych rzeczy opowiadał i uczył. Między innymi nauczył gry w szachy. Pani domu traktowałem z wielkim respektem, bo się jej bałem. Mieli starszą córkę, która mi się podobała i chętnie w zależności od jej przychylności z nią przebywałem.
 +
 
 +
                                              Koledzy
 +
 
 +
  Wprawdzie trudno w tym wieku o jakieś więzi koleżeńskie, bo w zasadzie wszystko odbywało się w kręgu rodzinnym, ale jednak pewien rodzaj więzi rówieśniczej się zawiązywał. Najwięcej czasu spędzałem z Wiesławem Gruszczyńsim ( Wieśkiem). Był najmłodszym synem sąsiadów i prawdopodobnie w moim wieku. Codzienne stosunki mieliśmy raczej dobre. Bawiliśmy się w różne gry i zabawy, jednak konkretnych szczegółów nie pamiętam. Natomiast bardzo dobrze utrwalił mi się epizod konfliktowy. Za jakiś nieprzyjazny czyn lub zachowanie postanowiłem go ukarać. Przygotowałem rózgę lub kij, zaczaiłem się za płotem i czekałem na jego pojawienie się na drodze ze szkoły. Musiał przechodzić koło nas, bo mieszkał nieco dalej. Kiedy się pojawił, wyszedłem grożąc mu kijem, oczywiście z zamiarem pobicia. Tymczasem on szybko się ze mną rozprawił uderzając w nos, który zaczął krwawić. Dla usprawiedliwienia się muszę zaakcentować, że był bardziej krępy i silniejszy. Przybiegłem o pomoc do brata Tadeusza, a on widząc całe zajście zamiast się wstawić, bardzo się tym rozbawił. Śmiał się, że ja mając taką przewagę z kijem i zaskoczenia wyszedłem na ofermę. Na co dzień jednak nie pamiętam, żadnej agresji z jego strony. Z innymi dalszymi rówieśnikami bywało różnie i nierzadko musiałem ich unikać , ale też było dużo różnych  wspólnych zabaw. W okresie szkolnym kolegowałem się  też z  Zygfrydem (Zygą) oraz Pasternakiem( imienia zapomniałem). Pochodzili z rodzin miejscowej ludności tzw autochtonów.
 +
 
 +
                    Rozrywki, zabawy
 +
 
 +
   Między różnymi obowiązkami uczestniczyłem w „odkrywczych chłopięcych eskapadach”, organizacji różnych gier, zabaw i wszelkich trudnych do zaklasyfikowania zajęć. Spośród gier i zabaw przypominają mi się:  w berka, w chowanego, dwa ognie, w klasy. Klasy, to był prostokąt na ziemi podzielony na osiem kwadratowych pól. Trzeba było po kolejnych polach popychać jedną skaczącą nogą płaski kamień z bezwzględnym przestrzeganiem linii. Na piątym kwadracie było niebo, gdzie można było stanąć obiema nogami. Po przejściu wszystkich kwadratów można było przez rzucenie kamienia przez ramię uzyskać własne pole nietykalne przez współgracza. Poza tym strzelałem z proc na gumę i rozkręcanie, z łuku, grochem wydmuchiwanym przez suche roślinne rurki oraz z kluczyków ładowanych zapałczaną siarką i czego tam jeszcze nie było. Robiliśmy  latawce, samoloty, wirujące śmigła zrobione ze szpulki i blachy. Szczytem westchnień były zabawki w poniemieckich katalogach.
 +
    Niesamowicie dużo czasu spędzałem nad jeziorem . Oczywiście codziennością było kąpanie się. Najlepszym miejscem była niewielka łączka z piaszczystym brzegiem u dalszego sąsiada. Początkowo była tylko bieganina po płytkiej wodzie . Z czasem nauczyłem się pływać i robiłem coraz większe pętle na głębszą wodę. Zawsze kąpaliśmy się w grupie, co wynikało z jakiegoś stadnego instynktu bezpieczeństwa, bo nikt nas nie pilnował.
 +
    Zimą dominowały zabawy na śniegu. W tym najbardziej lubiłem jazdę na nartach . Pewnego razu cichcem wziąłem narty brata i udałem się przez zamarznięte jezioro na przeciwległy brzeg. To był taki długi półwysep ze stromymi zboczami. Wszedłem na strome wzniesienie, by oczywiście z niego zjechać. Zjazd  był bardzo szybki i kiedy wjechałem na płaski lód pod ostrym kątem, „zaryłem” twarzą w śnieg na lodzie. Ten śnieg uratował przed niemałym nieszczęściem. Uderzenie musiało być mocne, bo kiedy wstałem kręciło mi się w głowie i chwiałem się na nogach. Wyląkłem się i szybko ruszyłem przez zatokę do domu, nic nie mówiąc nikomu. Pamiętam poza tym, że to był piękny słoneczny dzień.
 +
        Z nadejściem mrozów czekała wspaniała zabawa na lodzie. Najwcześniej zamarzała zatoka, nad którą leżała wieś. Nieco później pokrywała się lodem daleka, odległa część jeziora. Najlepsze były pierwsze dni po zamarznięciu. Lód był wtedy przezroczysty, śliski i niestety cienki. Na szczęście nic się nie stało. Kładliśmy się na lodzie i obserwowali pływające ryby, bo woda była niesamowicie przezroczysta do bardzo wielkiej głębokości, aż do tajemniczej czarnej otchłani. Szczególnie absorbującym miejscem obserwacji była niedostępna w lecie prawie na środku jeziora na 2m głębokości mielizna. Można było zobaczyć jak okoń goni  błysk.
 +
      Oczywiście zanim śnieg pokrył lód bardzo atrakcyjne były łyżwy. Nie było ich wiele. Właściwie używaliśmy jakieś pozostałe po Niemcach. Jakoś przymocowywaliśmy  je do butów i kiedy był wiatr wybieraliśmy się na wielką przestrzeń jeziora. Wtedy odpinaliśmy kurtki, które jak żagle pchały nas wiele kilometrów.  Spowrotem pomagaliśmy popychając się między nogami kijem zakończonym ostrym gwoździem. Nie było to może piękne, ale przecież skuteczne w pokonywaniu wielkich odległości.
 +
  Kiedy już byłem starszy niesamowicie pociągała mnie jazda na rowerze. Wcześniej wożony byłem na ramie. Nauka zapewne była długa i trudna, bo przecież małych rowerów nie było. Poza tym bardzo często się psuły. Szczególnie narażone były dętki. Często łatane, klejone odmawiały posłuszeństwa. Pamiętam jak Tadeusz zdobył jakąś czarną gąbkę i zastąpił nią dętki. Nie wiem, czy to zdało egzamin, ale coś próbował. Kiedy jako tako nauczyłem się jeździć na rowerze, to zrobiłem numer popisowy. Chcąc pokazać moje postępy rozpędziłem się na rowerze przed przybyłymi gośćmi i podniosłem jedną rękę . Zważywszy, że to była „damka” i nie sięgałem do siodełka, wyrżnąłem się niesamowicie. Na szczęście tylko mocno się potłukłem.  Kiedy byłem starszy pozwalano mi popływać samodzielnie łodzią przy wyciszonym jeziorze.
 +
      Dość częstym miejscem zabaw był poniemiecki cmentarz. Znajdował się na końcu wsi, pięknie położony na wysokim wzniesieniu z szerokim widokiem na rozległe jezioro. Wieczorami go omijałem. W dzień też sam bałem się tam przebywać. Widziałem tam wykopanego kościotrupa. Do dziś śni mi się to miejsce przepełnione jakimś dreszczykiem. Zawsze mnie jednak tam ciągnęło, by oglądać rozległe widoki. Pewnego razu spłoszona skądś sarna, czy może łoś przepłynął na drugi brzeg jeziora. Stamtąd całe widowisko było wspaniale widoczne.
 +
 
 +
 
 +
Ciąg dalszy nastąpi.                        Sąsiedzi...
  
 
==Problemy==
 
==Problemy==

Wersja z 10:35, 13 cze 2023

Migracje ludności na Warmii i Mazurach w latach 1945-1950 – masowe przemieszczanie się ludności związane z zakończoną II wojną światową, zmianami granic państwowych oraz postanowieniami politycznymi na szczeblu międzynarodowym i krajowym.

Czynniki migracji

Powojenne migracje (zmiany miejsca zamieszkania) stanowiły największe ruchy ludności w XX w. Do ich podstawowych przyczyn należały: a) działania wojenne; b) powojenne zmiany granic państwowych; c) postanowienia polityczne, zwłaszcza postanowienia poczdamskie, wprost odnoszące się do przesiedleń całych grup narodowych i narodowościowych; d) świadoma polityka ludnościowa władz państwowych nakierowana na kompleksowe, odgórne regulowanie stosunków narodowościowych na obszarach im podlegających.

Wszystkie cztery czynniki odegrały poważną rolę w przypadku Warmii i Mazur.

a) W zakresie skutków działań wojennych na sytuację ludnościową wymienić należy:

– zmiany demograficzne będące następstwem działań frontowych i innych działań podejmowanych w związku z walkami zbrojnymi;

– zmiany demograficzne będące następstwem świadomej polityki władz niemieckich (ewakuacja ludności cywilnej) lub samoczynną ucieczką ludności cywilnej wobec nadciągającego frontu.

b) W zakresie powojennych zmian granic państwowych wymienić należy likwidację Prus Wschodnich (najpierw de facto, a od 1947 r. de iure), a więc państwowości niemieckiej w ogóle w tej części kontynentu, a następnie wydzielenie na tak określonym obszarze części północnej, która inkorporowana została do ZSRS (obwód kaliningradzki) oraz części południowej, która włączona została do państw polskiego.

c) W zakresie postanowień międzynarodowych o charakterze politycznym odnoszących się do przemieszczeń ludności, zaznaczyć należy, że ich głównym atrybutem było dążenie do unifikacji narodowościowej w ramach poszczególnych państw. Tym właśnie tłumaczyć należy masowe i zorganizowane przesiedlenia ludności mające miejsce na terenie Warmii i Mazur: wysiedlenie ludności Niemieckiej na tereny byłej III Rzeszy (do 1949 r. formalnie „strefy okupacyjne”); translokacja ludności polskiej z terenów inkorporowanych do ZSRS, a do roku 1939 r. stanowiących obszar Rzeczpospolitej Polskiej.

d) W zakresie świadomej polityki władz państwowych wymienić należy proces osadniczy prowadzony intensywnie wobec tzw. Ziem Odzyskanych (czyli byłych obszarów państwa niemieckiego inkorporowanych pod II wojnie światowej do państwa polskiego). Jego istotą było przemieszczanie się mieszkańców tzw. ziem starych (tj. obszarów, które i przed i po II wojnie światowej należały do państwa polskiego) na obszary nowopozyskane.

Grupy migracyjne

W powojennych migracji na terenach Warmii i Mazur nastąpiła w zasadzie kompleksowa wymiana ludnościowa. Przy użyciu kryterium kierunku transferu wyodrębnić można kilka grup ludnościowych:

  • tzw. repatrianci, czyli ludność polska przesiedlona na obszar Warmii i Mazur z tych terenów II RP, które po wojnie włączone zostały do ZSRS;
  • osiedleńcy (osadnicy, przesiedleńcy), czyli ludność polska – mieszkańcy ziem starych – przybywający na tzw. Ziemie Odzyskane w celu ich zasiedlenia;
  • Niemcy, czyli ludność niemiecka, obywatele III Rzeszy, mieszkańcy Prus Wschodnich, wysiedlani bądź oczekujący na wysiedlenie do jednej ze stref okupacyjnych;
  • autochtoni, czyli ludność miejscowa, obywatele III Rzeszy, pochodzenia polskiego, poddawani tzw. weryfikacji narodowościowej;

Okres migracji

W przypadku Warmii i Mazur jako początek masowych procesów migracyjnych wskazać należy okres przełomu lat 1944/45, tj. moment zaistnienia masowych ruchów ludnościowych związanych z działaniami wojennymi, polegającymi głównie na masowych ucieczkach (indywidualnych oraz grupowych, żywiołowych oraz zorganizowanych) przed zbliżającym się frontem. Nie ma natomiast jednoznacznej odpowiedzi, jaka datą winno znakować się zamknięcie procesu migracji powojennej (czyli rozpoczęcie etapu stabilizacji ludnościowej). W literaturze przedmiotu wskazuje się najczęściej rok 1950.

Liczby

Mieszkańcy ogółem

Bezpośrednio przed wybuchem II wojny światowej Prusy Wschodnie zamieszkiwało ponad 2 mln osób, a obszar Prus Wschodnich odpowiadający późniejszemu Okręgowi Mazurskiemu zamieszkiwało ok. 1 mln osób. Po przejściu frontu na ziemi warmińsko-mazurskiej pozostało łącznie od 170 tys. do 225 tys. osób. Pod koniec 1945 r. w Okręgu Mazurskim zamieszkiwało 431 549 osób, rok później ponad 643 tys., a w 1950 r. województwo olsztyńskie zamieszkane było przez ok. 441,7.

Autochtoni

Liczbę autochtonów zamieszkujących Prusy Wschodnie przed zakończeniem II wojny światowej szacowano na 500-800 tys. Liczbę zabitych autochtonów w trakcie działań wojennych szacuje się na ok. 30 tys., a rozsianych w wojennej diasporze na ok. 150 tys. Nie znane są przybliżenia dla liczb autochtonów wywiezionych do ZSRS przez Armię Czerwoną; w 1945 r. na kilka tysięcy osób szacowano liczbę Warmiaków i Mazurów, którzy jako żołnierze Wehrmachtu znajdowali się w obozach jenieckich. Liczba autochtonów zarejestrowanych przez polskie władze administracyjne rosła z 67 761 w 1946 r. (dla Okręgu Mazurskiego) do 103 122 w 1950 r. (dla województwa olsztyńskiego).

Niemcy

Ludność niemiecka, topniejąca najpierw w wyniku ewakuacji wojennych oraz indywidualnych ucieczek oraz strat wojennych w ogóle (włącznie z wywózkami do ZSRS), jeszcze przed konferencją poczdamską (17 lipca – 02 sierpnia 1945 r.) podlegała wywózkom organizowanym przez władze administracyjne, których celem były strefy okupacyjne. Po zakończeniu ww. konferencji wysiedlenia Niemców nabrały rutyny i obrosły rygorystycznymi przepisami. Szacuje się, że do końca 1945 r. z Okręgu wyjechało (bądź wywieziono) od niespełna 60 tys. do prawie 100 tys. Niemców. Jednocześnie dane oficjalne mówią 108 169 Niemcach zamieszkujących Okręg Mazurski pod koniec 1945 r., 9000 Niemcach rok później i 3 000 pod koniec 1948 r.

„Repatrianci” i osiedleńcy

W lipcu 1945 r. w całym Okręgu Mazurskim znajdowało się 36 971 „repatriantów” i ok. 74 tys. osiedleńców. Pod koniec tego roku obie te grupy łącznie liczyły 168 257 osób. Pod koniec 1947 r. w województwie olsztyńskim znajdowało się 289 966 przesiedleńców i 122 105 repatriantów. W grudniu 1948 r.: 329 788 przesiedleńców i 115 344 repatriantów.


Fragment wspomnień repatrianta

Wspomnienia z dzieciństwa. Zapuszczanie korzeni (1945 – 1955) na Warmii i Mazurach

Urodziłem się wtedy, kiedy się nie urodziłem. To znaczy, że nie urodziłem się 2 I 1940 r, , jak zapisano w dokumentach. Prawdopodobnie urodziłem się pół roku wcześniej w Zaścianku Borkowszczyzna 6 km na wschód od Wilna, tuż za lotniskiem. Ów Zaścianek formalnie zapisany w metryce urodzenia pozwalał niekiedy wśród „kmiotków” zaznaczać(z przymrożeniem oka) swój błękitny rodowód. Do tego urodziłem się jak przystało z matki Heleny z domu Kor-zon, co trąci francuszczyzną. Sięganie do takiego rodowodu dodawało mi splendoru, bo zawsze byłem zafascynowany Francją, jej kulturą, a szczególnie przepięknym, melodyjnym językiem. Zatem, jak mi się wydaje, z linii Mamy płynie w moich żyłach francuska krew. Prawdopodobnie jest to ślad kampanii napoleońskiej 1812 r. Wprawdzie koledzy w średniej szkole pokpiwali sobie twierdząc, że Korzon wywodzi się od zwykłego korzonka. Jednak nie dawałem za wygrane i na żadnego korzonka się nie godziłem, bo z korzonka wysnuć można jakiegoś Korzenia, a nigdy Kor-zona. Może to prawda, a może nie, bo żadnych formalnych dowodów nie mam. Jednak zupełnie dobrze było mi z tym przekonaniem funkcjonować. Trochę bardziej skomplikowana jest linia ojca Wojciecha. Pochodził z poznańskiego, a jego dziadek prawdopodobnie był Bawarczykiem. Jak się dowiadywałem nazwisko Remlein oznacza w j. niemieckim jakieś zdrobnienie i nic więcej na ten temat nie wiem. Zdrobnienie, czy nie, ale coś ma się na rzeczy. Ta linia nie kojarzyła mi się najlepiej, bo Bawaria, Monachium, piwiarnie źle się zapisały w świadomości Polaków. Co by nie powiedzieć o płynącej obcej krwi zawsze czułem się dumny ze swej polskości. Obecnie, kiedy rządzi klerykalna prawica, zaczynam mieć co do tego wątpliwości. Muszę się niestety wstydzić za wyczyny, słowa i w ogóle zaściankową mentalność znacznej części swoich rodaków.

Taki mam rodowód. Jak na niepubliczną osobę to i tak za wiele. Nie wiem w jakich okolicznościach, ale przecież jakimś cudem Mama z Litwy zapoznała się z tatą z poznańskiego. Po ślubie prawdopodobnie w 1918 r. ostatecznie ( nie wiem kiedy ) osiedlili się w Zaścianku Borkowszczyzna na Litwie w okolicach Wilna, gdzie przebywali do roku 1945. Niewiele mogę o tym okresie powiedzieć, bo urodziłem się jako ostatni z sześciorga starszego rodzeństwa. Jeszcze do tego wrócę w rozdziale o rodzinie.

Pamiętam, że dom urodzenia wraz z towarzyszącymi budynkami znajdował się na lekkim wzniesieniu. Na południowy wschód od zabudowań znajdował się zagajnik, w którym rosły różne drzewa i krzewy. Nieco dalej wzdłuż polnej drogi na południe był niewielki las. Duży las rozpościerał się daleko za łąkami na wschodzie. Od północy i zachodu pamiętam jakieś rozległe pola. Dość znamienne, że kiedy czytałem po raz pierwszy „Pana Tadeusza”, wtedy dworek Sopliców zupełnie skojarzył mi się z miejscem mego urodzenia i wczesnego dzieciństwa. Może aż tak świetnie nie było, ale kraj lat dziecinnych zawsze jest barwny i uroczy. Zabudowania sąsiedzkie były nieliczne i bardzo dalekie. Tak w przybliżeniu wyglądała otaczająca okolica mego wczesnego dzieciństwa. Dziwię się, że tak dobrze pamiętam kierunki świata. Chyba to jest normalne, że wczesne dzieciństwo zapamiętywane jest z wydarzeń epizodycznych. Kilka takich zapamiętałem. Jednym z nich było zbieranie malin w pobliskim małym lesie, gdzie bardzo się wystraszyłem jakiegoś węża, czy żmii. Nie musiało to być groźne, bo potem została w pamięci pustka.

Innym epizodem była strasznie piszcząca łasiczka, którą upolował pies i miał pokrwawiony pysk. Łasiczka wyrwała się i uciekła. Na ogół dzieci lubią się czymś popisywać. To i ja mam na koncie jedną taką popisówkę. Wchodziłem na dużą stertę słomy( zdaje się, że była duża) i z niej skakałem ku podziwowi mojej Mamy i towarzyszące Jej zakonnej siostrze. Dobrze, że nie było tam żadnych wideł. Inne epizody mają charakter wojenny. Niedaleko domu od strony zachodniej Niemcy zlokalizowali stanowisko przeciwlotniczego reflektora. Stwarzało to niebezpieczeństwo ostrzału przez schwytanego światłem przeciwnika. Jednak na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Omijałem to miejsce z daleka.

W czasie powietrznych pojedynków i bombardowań lotniska i Wilna uciekaliśmy z domu do jakiegoś „bunkra”, tzn w pobliżu wykopanej i zamaskowanej ziemianki. Pamiętam kilka takich ucieczek, kiedy Mama niosła mnie na rękach. Towarzyszył strach i przerażenie, choć osobiście tak tego nie odczuwałem.

Dość spektakularnym epizodem było zestrzelenie wieczorem nad nami jakiegoś samolotu. Po raczej krótkiej serii strzałów zaczął palić się samolot, który lecąc jak jakaś pochodnia runął w las ten od wschodniej strony. Na drugi dzień poszedłem z rodzeństwem w pobliże zestrzelonego samolotu i widziałem z daleka błyszczące, metaliczne szczątki. Z epizodów wojennych przypominają mi się jeszcze prawdziwi Niemcy hitlerowscy. Było to w Wilnie. Siedziałem na furmance i stamtąd widziałem kolumnę idących żołnierzy inwalidów bez rąk lub nóg. Na szczęście ominęły nas potworne przeżycia wojenne, które były dane przeżywać setkom, tysiącom dzieci. Niemcy groźni, zbrodniczy kojarzą się na szczęście tylko z filmów i różnych opowiadań. Z autentycznych zabawek najbardziej utrwalił mi się samolocik wystrzelany jak kusza, który dość daleko szybował.

Było to prawdopodobnie w 1945 r. późną wiosną. W ramach repatriacji zostaliśmy przewiezieni na Mazury. Z tej podróży pamiętam jak z jadącego wagonu patrzyliśmy przez otwarte drzwi na mijane przesuwające się piękne krajobrazy: pola. łąki, lasy, jeziora, rzeki, drogi itd. Prawdopodobnie była to moja pierwsza podróż pociągiem, dlatego tak utrwaliła się w pamięci. Często brat w czasie postoju przybiegał z innego wagonu z wiadomościami, że inwentarz jest bezpieczny i nakarmiony.

Przemieszczenie się w nowe granice Polski, to była głównie zasługa Mamy. Znając biegle język litewski i rosyjski umiała skutecznie załatwiać sprawy w różnych urzędach. Tata podobno był nieudolny i do tego chorowity. Bardzo dobrze, że znaleźliśmy się na Mazurach, bo pozostając na Litwie bylibyśmy pomiataną polską mniejszością.

Stacją docelową okazały się Sterławki, gdzieś między Kętrzynem a Korszami. Stamtąd przewieziono nas do Rynu. Utrwalił mi się z tamtego miejsca epizod noclegowy. Po zakwaterowaniu w jakimś domu, w którym nie było łóżek, Mama położyła nas z bratem Zbyszkiem do położonej na podłodze szafy. Było ciekawie, bezpiecznie i ciepło. Po jakimś czasie (?) wyruszyliśmy pieszo za furmanką do ostatecznego celu, czyli do miejsca zamieszkania. Nie wiem dlaczego jako małe dziecko nie jechałem. Kiedy tak szedłem oczywiście na bosaka asfaltową drogą, pojawiło się tam mnóstwo czerwonych żuczków. Bałem się ich nadeptywać wobec tego koncentrowałem całą na nich uwagę. Skończył się ten koszmar, jak skręciliśmy w polną drogę. Taką właśnie drogą ciągnącą się początkowo przez niewielki las, a potem wzdłuż ryńskiego jeziora dotarliśmy do Jury Wielkiej, naszej docelowej wsi, w której miałem przemieszkać około 10 lat.

Była to piękna miejscowość położona na wysokiej skarpie nad dość dużą zatoką. Rozpościerał się stamtąd rozległy, przepiękny widok na ciągnące się jakby w nieskończoność rozległe jezioro oraz prawie zawsze zalesiony, tajemniczy przeciwległy brzeg. Przez wieś biegła brukowana droga z chodnikiem. Idąc na południe po prawej stronie stały różne raczej murowane domki. Pod koniec droga prowadziła w górę, skąd powiększał się widnokrąg niemal podwójnie. Stamtąd rozchodziły się drogi w trzech kierunkach: do Mrągowa, do Mikołajek (polna), do Zełwąg i Baranowa.

Zarówno pierwszy dzień jak i wszystkie inne były zawsze słoneczne i pogodne. Tylko takie pamiętam. Błękit nieba i skąpane w słońcu bezkresne wody, łąki, pola. Ciągnące się między pagórkami polne drogi z samotnymi drzewami oraz płynące chmury i pędzące gdzieś wiatry, które do dziś uwielbiam. Wszystko wokół było takie niesamowite, ciekawe, pasjonujące: głębiny wielkiej wody, dzikie, rozpalone słońcem ugory, tajemnicze, podmokłe łąki. Taki po prostu raj na ziemi. Kiedy tak wspomnieniami wracam do tamtego czasu, coś jakby ściska w piersi. Przenoś mą duszę utęsknioną...- Przecież to już nigdy coś tak wspaniałego się nie powtórzy.

Tymczasem dla postronnego obserwatora była to wieś dechami zabita, gdzie diabeł mówi dobranoc – bez światła, bez wodociągów,bez radia,bez telefonu i wszelkich cywilizacyjnych zdobyczach. A jednak na żadne inne bym nigdy nie zamienił. Stamtąd wyniosłem najwspanialsze wspomnienia dorastającego chłopca.

Początkowo zamieszkaliśmy w drewnianym domu z podwórzem i murowanymi budynkami gospodarczymi. W chatce było ciepło, miło i bardzo przyjemnie. Zawsze z rana i w południe rozświetlony był duży pokój z widokiem na jezioro. Już od świtu towarzyszył poranny śpiew ptaków i jakby zapach rosy. Wokół były budynki gospodarcze. Niektóre do dziś stoją. Na środku podwórza królowała wielka jabłoń. Przez cały dzień nie opuszczało towarzystwo niezliczonej ilości wróbelków, jeżyków i jaskółek. Pewnego razu zawitał nawet dudek, który poruszając głową w dół rytmicznie sobie dudał.

Po drugiej stronie brukowanej drogi na dość stromym stoku do jeziora stał dom murowany z dotychczasowymi gospodarzami Niemcami. Po ich wywiezieniu przenieśliśmy się tam. W sąsiedztwie był ogródek z kwiatami i dalej piękny sad. Poniżej pas mokradeł z wielkimi nazwijmy to chwastami utrudniał nieco od tej strony dostęp do jeziora. Właściwy jednak dostęp znajdował się z drugiej strony szopki stojącej kilkanaście metrów od jeziora. Prowadziła tam też stroma droga wzdłuż płotu. Był to teren nieco zawilgocony z uwagi na sączące się źródła. Jedno z nich było zagospodarowane i przeznaczone do czerpania czystej pitnej wody. Obok w kierunku północnym rozpościerała się nadbrzeżna, niewielka łączka.

Bytowe początki były raczej skromne. Najczęstszym daniem była zabielana mlekiem zupa z potartych kartofli. Mieliśmy krowę Mezię i codziennie rano Mama po jej wydojeniu przynosiła mi do łóżka garnuszek świeżego, ciepłego mleka. Do dziś lubię mleko (nie przegotowane) i zawsze na śniadanie zjadam mleczną zupę. Oczywiście współczesne mleko zupełnie odbiega smakiem od tamtego nektaru.

Odświętnym rarytasem była kromka chleba z masłem za przypędzenie krów z pastwiska miejscowym mieszkańcom, czyli autochtonom. Jednak z każdym rokiem stół się wzbogacał. Pojawiły się dość obficie ryby, które w czasie wojennym rozmnożyły się licznie i były niejako w zasięgu ręki. Łowieniem ryb zajmowali się bracia, a szczególnie utalentowany Tadek. Z czasem i ja w tym uczestniczyłem początkowo jako obserwator. Nie podobały mi się łowy „ościami” (harpunem) toteż nie będę ich opisywał. Natomiast z wielkimi pozytywnymi emocjami uczestniczyłem w opróżnianiu żaków z dużymi rybami. Połowy nieraz były bardzo obfite. Przy tym wszystkim utrwaliły mi się bardzo przybrzeżne ciche pływania łodzią, uciekające ryby w przezroczystej wodzie, wyfruwające ptactwo wodne, falujące trzciny, różne zatoczki, zakola, pochylone nad wodą drzewa, przybrzeżne szuwary. Prawdziwy skąpany w słońcu raj na ziemi.

Ryb było mnóstwo. Osobiście miałem też własne sukcesy w ich łowieniu. Pamiętam jak pewnego razu stojąc w wodzie na wzburzonym jeziorze z wędką z kija, kawałka sznurka i haczyka z drutu złowiłem dużo dorodnych płotek. Olbrzymie, groźne fale stwarzały specyficzną dramaturgię, a ryby „brały” jak szalone. Po przyjściu do domu Mama z podziwem i wdzięcznością powitała i nie oszczędzała pochwał. Niestety wędkowanie nie pozostało moją pasją, mimo że warunki były bardzo sprzyjające.

Moim jednak codziennym zajęciem było pilnowanie gęsi i sporadycznie przypędzanie krów z odległego pastwiska. Poza tym uczestniczyłem w jakieś formie w pracach polowych. Bywałem przy pieleniu buraków, zbieraniu ziemniaków. Szczególnie zaabsorbowany byłem uruchomioną przez brata Tadka poniemiecką żniwiarką tnącą jak maszynka do włosów zboże i z czterema obrotowymi grabiami. Co czwarta spychała z obitego blachą pojemnika słomę z kłosami na lewo do ręcznego wiązania w snopki. Biegałem za nią po ściernisku jakby za kręcącymi się „ wiatrakami”. Po prostu się bawiłem. Obok pola stało przydrożne drzewo, na które się wdrapywałem i widziałem wszystko z lotu ptaka. Nieco dalej rosły wysokie stale szumiące i połyskujące osiki. Lubiłem tam w pobliżu leżeć i patrzeć do góry na płynące obłoki i „przewracające” się drzewa. Dużą frajdą były przejażdżki drabiniastym wozem przy zwózce siana i zboża. A kiedy zboże było już w stodole, wtedy jakiś dzień wyznaczano na młockę. Była wielka frajda. Przyciągano i ustawiano w stodole wielką maszynę zwaną młockarnią. Na zewnątrz ustawiano tzw motor, który poprzez pas uruchamiał wszystkie mechanizmy. Doskonałym odzwierciedleniem pracy tej machiny jest współczesna muzyka dyskotekowa, a szczególnie rock. Oczywiście po ciężkiej całodniowej pracy była uroczysta kolacja i radość ze skończonych zbiorów, która i mnie się udzielała. Sterta słomy za stodołą była doskonałym placem zabaw.

Rodzina Jak już wspomniałem byłem najmłodszy spośród sześciorga rodzeństwa - pięciu braci i jedna siostra. Tata był chorowity , więc gospodarstwem kierowała Mama z bratem Tadeuszem (ur.1929).Tadek był Mamy prawą ręką i jakby motorem napędowym w gospodarstwie. Kiedy otrzymaliśmy unrowską klacz on oswoił ją i zaprzęgnął do pracy na roli. Po urodzeniu jej potomstwa wzrosła siła pociągowa i podniosła się sprawność gospodarzenia. Był inicjatorem, jak to się później mówiło, mechanizacji przede wszystkim na bazie poniemieckiego sprzętu. Niebagatelnym sukcesem było doprowadzenie do stanu używalności bryczki. Było wystawne i prestiżowo, kiedy w niedzielę zabieraliśmy się całą rodziną jechaliśmy nią do kościoła w Mikołajkach. Poza tym byliśmy prekursorem nowinek technicznych. Chyba w końcu lat czterdziestych Tadek zainstalował kryształowe radyjko na słuchawki, ponieważ, jak wspomniałem, wieś nie była zelektryfikowana. Nierzadko i mnie udawało się coś posłuchać. Niestety po wyfrunięciu braci do własnych gniazd i moim odjęciu do szkoły średniej Mama gospodarstwo sprzedała w 1955 r. i zamieszkała u najstarszego syna Kleofasa w Drogoszach.

 Najstarszym bratem był Kleofas (ur. 1919 r.). Pamiętam go od chwili, kiedy wrócił po demobilizacji z II Armii ( dow. gen. K. Świerczewski). Nie wiem, dlaczego go nie pamiętam z wcześniejszego okresu. Wrócił w nocy i cała rodzina zbudzona przez Mamę bardzo się cieszyła. Główne jego opowieści koncentrowały się na walkach z bandami UPA. Opowiadał o aktach niesamowitego bestialstwa upowców nad Polakami. Wydłubywanie oczu, ucinanie uszu, rozpruwanie brzuchów, odrąbywanie rąk i nóg, polowanie z siekierami i widłami na dzieci, to była makabryczna codzienność. Zawsze ostatnią kulę zachowywał dla siebie, aby nie dostać się w ręce oprawców.  
W wojsku Kleoś (tak wołano na niego w domu) był kierowcą. Późniejsze losy związał do końca z tym zawodem zdobytym w wojsku. Na koniec muszę przyznać, źe nie darzyłem go szczególną sympatią, bo mnie ciągle musztrował, rozkazywał i karał. 

Był zapamiętałym wędkarzem do końca. Wkrótce zamieszkał w państwowym gospodarstwie(PGR) w Wielewie pow. kętrzyński

Aby tam dotrzeć, trzeba buło długo iść wzdłuż torów ze stacji Skandawa. 

Tam zwerbował siostrę Sabinę i brata Zbyszka, którego zatrudnił jako pomocnika .

     Kilka razy bywałem tam na wakacjach w tej naprawdę zabitej dechami miejscowości. Pamiętam stamtąd kilka epizodów. Jednym z nich była moja wędrówka po torach ze Skandawy do Wilewa. Kiedy tak sobie szedłem i podziwiałem skąpaną w słońcu okolicę, zgłębiony jakimiś myślami, nagle z przodu (na szczęście) wyłonił jakby zza góry, czy zakrętu pędzący pociąg. Ledwie uskoczyłem. Za niedługą chwilę pojawił się z tyłu odgłos okropnie głośno sapiącego parowozu. Prawie przysłowiowa walka z wiatrakami. Wrażenia były wielkie. Do dziś pozostałem pasjonatem tych wielkich, czarnych smoków. Później często bawiłem się przy torach, kładąc na szyny kamienie, które z hukiem rozpryskiwały się pod kołami parowozów. Zapamiętałem też wyświetlany w pałacowej świetlicy film: „Ostatni etap”. Był wstrząsający. Być może tam utrwalił skojarzenie  Niemców jako uosobienia wszelkiego zła. 
       Chyba z tego okresu pamiętam moją przejażdżkę „Buldogiem”, czy „Ursusem” strasznie buchającym i trzęsącym. Jechaliśmy z drugim traktorem na przyczepie przeznaczonym do remontu. Trasa wiodła z Kętrzyna do Mrągowa. Tam pozostał niesprawny traktor, natomiast niespożytym „Buldogiem” pojechaliśmy do Jury W. do Mamy. Bardzo się bałem siedząc na błotniku traktora, kiedy brat z jakiejś wielkiej góry puścił na tzw luz i w pędzącym traktorze zaczęły mocno trząść w boki przednie koła. Dziś bym sobie ani nikomu takiej przejażdżki nie zafundował. Na szczęście dobrze się skończyło.  Uczucia po tej podróży, można  dziś powiedzieć, były mieszane. 
    
  Z Wilewa Kleofas przeniósł się do Korsz, by wkrótce znaleźć się wraz z Tadeuszem w Drogoszach, gdzie był wspaniały, przepiękny, olbrzymi 365 – komnatowy pałac rodu von Dönhoff  z reprezentatywnym podjazdem i przeuroczym ( może dlatego, że zaniedbanym) parkiem.
     Zbyszek urodził się w 1936 r. Z wczesnego dzieciństwa jakoś Go nie kojarzę. Czasem się przewija przez pamięć jak mgiełka, lub cień. Potem raczej trzymał się z Henrykiem i oni przez długi czas mieli swoje tajemnice, do których mnie raczej nie dopuszczali. Kiedy odszedł z domu (Jura W.) chyba z początkiem lat pięćdziesiątych od tego czasu na dość długo mój kontakt z Nim się urwał. Jeden tylko epizod pamiętam, kiedy zabrał mnie na przejażdżkę przyczepą z traktorem. Wiózł z kolegą zboże do jakiejś stacji, chyba w Sterławkach. Ja siedziałem na workach i pierwszy raz widziałem betonowy bunkier zamaskowany w stodole. Wtedy po drodze odwiedziliśmy jeszcze „ciepłą” siedzibę Hitlera w Gierłożu koło Kętrzyna. Prawdopodobnie byliśmy tylko w pobliżu, bo nie pamiętam tych potężnych rozwalonych głazów.  Prawdopodobnie był to jeszcze teren wojskowy. Pamiętam natomiast jak gdzieś w pobliżu stanęliśmy koło jeziora, w którym Zbyszek z kolegą się wykąpali. Jednak świadomość tej siedziby pozostała, więc coś na rzeczy jednak było.
      Henryk urodzony w 1934 r. W chłopięcych latach dużo przebywałem w jego towarzystwie. Robił mi różne zabawki i cieszył się, jak nimi się bawiłem. Niejednokrotnie bawiliśmy się wspólnie i niebezpiecznie. Na przykład robiliśmy proce - nie naciągane, gumowe tylko sznurkowe. Wkładało się do kawałka skóry kamień, mocno zakręcało i puszczało jeden koniec sznurka, bo drugi koniec był przyczepiony do palca. Kamienie szybko i daleko leciały zazwyczaj na jezioro. Nazywaliśmy to trochę z rosyjska praszczą. Poza tym uczył mnie strzelania z kluczyka ładowanego siarką od zapałek. Często z nim też chodziłem do krów. Tam czasem podglądaliśmy wronie gniazda. W późniejszym okresie bardzo często towarzyszyłem Mu i pomagałem przy różnych pracach. Kiedy poszedłem do szkół kontakt na dość długo się urwał. Dopiero w  latach sześćdziesiątych się odnowił, Był pasjonatem koni. Karmił je, doglądał, rozpieszczał, Mógłby prawie z nimi spać. Opowiadał różne historyjki, był szczery, niczego nie żałował. Był po prostu dobrym bratem i człowiekiem.
   
     Sabina prawdopodobnie urodzona w 1931 r., to jedyna siostra. Z wczesnych lat niestety nie pamiętam żadnych z nią epizodów. Pod koniec lat czterdziestych pamiętam Ją jako moją opiekunkę w objazdowych kinach oraz imprezach ogniskowych organizowanych przez przyjezdnych harcerzy w czasie wakacji na szkolnym boisku. Kiedy zaczął Ją odwiedzać Tadeusz, przyszły mąż, lubił się ze mną bawić. Kiedy pewnego razu czymś go rozbawiłem ścisnął palcami mój noś i wycisnął „gila”. Było śmiesznie, ale dla niego bardzo głupio. Później, kiedy się ożenili i wywędrowali na swoje, czasami u nich spędzałem wakacje. 
   Na koniec Rodzina w większości ostatecznie na dość długo ( lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ) osiedliła się w Nowych Sadach w pobliżu turystycznej stolicy Warmii i Mazur Mikołajek. Nawet z czasem Kleofas,  Sabina i Zbyszek tam lub w pobliże przywędrowali.


K r e w n i

  Z opowiadań Mamy, których raczej wiele nie było, bo znacznie więcej zwierzała się wnuczkom, parę drobiazgów pozostało. Z jednego zachowanego rodzinnego zdjęcia, prawdopodobnie z 1925 r., wynika, że miałem cztery ciocie i dwóch wujków. Najstarszą w rodzinie była moja Mama.

Najwięcej styczności miałem z ciocią Scholastyką (Scholą) Korzon mieszkającą w Ełku. Po odnalezieniu się z zawieruchy wojennej odwiedzała nas dość często w Jurze Wielkiej. Miała syna Wacka w moim wieku. Był takim trochę cwaniaczkiem miejskim obeznanym i obskakanym prawie we wszystkim. Dawał się jednak tolerować. Ciocia Schola była bardzo religijna, prawdopodobnie dewotka. Zmuszała Wacka do codziennego uczestnictwa w mszach i odmawiania z Nią różańca. Prawdopodobnie nie był tym zachwycony, zatem coś kombinował. W końcu ciocia Go nakryła. Okazało się podejrzane, że w różańcu zawsze Ją zdecydowanie prześcigał. Kiedy go podpatrzyła spostrzegła, że przesuwa szybko paciorki wymieniając tylko pierwsze słowa „Zdrowaśki”. Czasem z rewizytą jechaliśmy do Ełku. Jazda pociągiem z sapiącą lokomotywą była wspaniałym przeżyciem. Potem, kiedy byłem już w szkole średniej, w czasie takiego wyjazdu poznałem bardzo sympatyczną dziewczynę. Znajomość jednak się urwała. Dziś nie pamiętam nawet Jej imienia.

 Druga ciocia Marysia mieszkała w Suwałkach. Kiedy tam bylem w odwiedzinach pozostały mi w pamięci rynsztoki. Znamienna pozostałość po II Rzeczypospolitej. Ciocia Marysia bywała czasem u nas. Pamiętam ją zawsze uśmiechniętą, wytworną i chyba ładną. Miała dwóch synów. W połowie lat pięćdziesiątych młodszy syn zginął w jakichś okolicznościach na służbie wojskowej. To była straszna tragedia. Od tego czasu więzy rodzinne nieco się nadwątliły. Szkoda.
  Cioci Tekli prawie nie pamiętam. Mieszkała w Augustowie.

Wujek Stanisław Korzon. Po kilku latach poszukiwań okazało się w końcu, że mieszkał zupełnie niedaleko, zaszyty w jakiejś leśniczówce. O ile dobrze pamiętam w Strzałowie k. Zełwąg. Nie było daleko, bo dojechaliśmy tam w kilka godzin bryczką. Był leśniczym i zapalonym myśliwym i czasem sprawiał nam upolowanego jelenia. Jego córka, chyba Teresa przez pewien czas mieszkała u nas i chodziła ze mną do szkoły. Jako młodszy byłem pod jej opieką. Z historii wujka Stasia nie pamiętam wiele. Mówił coś o kuzynach, którzy brali udział w rosyjskiej rewolucji 1917 r. w Rosji uczestnicząc po różnych jej stronach. Ten czerwony, kiedy lustrował wziętych do niewoli jeńców rozpoznał kuzyna i pozwolił mu w tajemnicy uciec.

 Wincenty – tak miał na imię drugi wujek. Ten chyba tylko raz nas odwiedził z żoną. Miał, tak dziś bym powiedział, arystokratyczny styl bycia. Opowiadał o swym uczestnictwie w armii Andersa i udziale w bitwie pod Monte Casino. Mieszkał w Pułtusku. Mama była oczywiście bardzo dumna ze swej rodziny i bardzo gościnnie wszystkich przyjmowała.
Mojego dziadka i babci nie znam i niewiele o nich wiem. Mama nie miała zbyt bujnej historii, bo przez cały czas zabiegała o byt licznej swojej rodziny. Tata będąc znacznie starszy, chorowity i podobno nie najlepszy ojciec jakby w tym wszystkim prawie nie uczestniczył. Zmarł w roku 1948. i został pochowany na cmentarzu w Rynie, co zresztą dość mocno utkwiło mi w pamięci. Mama grobu nie odwiedzała, widocznie miała jakieś powody. Pamięć po tacie w rodzinie pozostała bardzo nikła.
                          S z k o ł a
  Prawdopodobnie do szkoły poszedłem jako sześciolatek, bo tak to jakoś wynika z wyliczeń. Nie pamiętam pierwszego dnia, bo jakoś mi się miesza z innymi. Szkoła położona była na najwyższym wzniesieniu na skraju wsi, Obok skrzyżowania we wszystkich kierunkach świata. Składała się z dwu izb lekcyjnych oraz kilku mieszkań dla nauczycieli. Była sześcioletnią szkołą powszechną o łączonych klasach. Obok znajdowało się jakieś niewielkie zabudowanie gospodarcze. A dalej na zachód wzdłuż drogi rozpościerało się szkolne boisko. Ledwie jak przez mgiełkę pamiętam moją pierwszą nauczycielkę. Była, jak na dzisiejsze moje wyobrażenie, szczupłą, ładną blondynką. Kierownictwo początkowo sprawował prawdopodobnie kombatant wojenny bez jednej nogi. Potem został zastąpiony nauczycielską rodziną niejakich Pazików, których Mama raczej sympatią nie darzyła. To dość dziwne, że z tego okresu najbardziej utkwiła mi prawie codzienna gra w dwa ognie. Piłka była ciągle naprawiana, łatana, bo stanowiła podstawowy warunek pasjonującej zabawy. Poza tym z życia szkolnego skojarzyło się kilka negatywnych momentów. Czasem otrzymywało mi się piórnikiem po łapkach. Były też jakieś drobne konflikty z rówieśnikami. Do dziś pozostała blizna na nodze z powodu pchnięcia przez kolegę na jakiś wystające żelastwo. Nie pozostałem mu dłużny, za co zupełnie nie rozumiałem, dlaczego ja a nie on był sądzony. Żyłem też pod ciągłym zagrożeniem Mamy, że w razie potrzeby przyjdzie do szkoły i publicznie wymierzy karę. Chyba to dotyczyło moich starszych braci, ale ja się najbardziej bałem. Nigdy zresztą do tego nie doszło.
  W drodze do szkoły trzeba było przejść przez całą wieś. Równolegle z drogą ciągnęło się poniżej jezioro. Kiedyś  zimą postanowiłem przebiec tę trasę po zaśnieżonym lodzie. W pewnym momencie mocno zatrzeszczało pod nogami.  Bardzo się wystraszyłem i już więcej sobie tej drogi ani do szkoły, ani ze szkoły nie uatrakcyjniałem.
 Z edukacji najbardziej utrwaliły mi się bardzo poglądowe lekcje z przyrody prowadzone  przez niejakiego Sankowskiego. Później awansował do powiatowych władz oświatowych w Giźycku. Nie wiem dlaczego to wiem, ale wiem. Szczególnie zapamiętałem jedną lekcję, kiedy Pan wyprowadził nas na widokowe miejsce obok szkoły i pokazywał zatokę, półwysep i jakieś inne obiekty. Wszystko to działo się w groźnej scenerii nadciągającej burzy.  Innym razem kazał nam podbiegać pionowo do powierzchni usypiska. Było to  bardzo zabawne, bo niemożliwe. Co miało z tego wynikać nie wiem, ale wiem, że dla dzieci poglądowe lekcje są podstawą edukacji i pozostają w pamięci przez całe życie. Poza tym pamiętam niezwykły wręcz trud uczenia się wiersza M. Konopnickiej „W piwnicznej izbie”. Wieczorami jeszcze w łóżku przy latarce przypominałem i powtarzałem niektóre  zwrotki, a było ich bardzo dużo.
   W edukacyjnym trudzie stale towarzyszyły kłopoty z atramentem, piórami, kałamarzami i kleksami. Toteż wielką sensacją cieszyło się pierwsze wieczne pióro ( z gumowym pojemnikiem na atrament) przyniesione do szkoły przez ważniaka z sąsiedniej wsi. Stało się wtedy upragnionym obiektem marzeń. Potem pojawiły się wieczne pióra z tłoczkiem i tak powoli postęp techniczny wkraczał do szkoły. 
  Po skończonej szóstej klasie, trzeba było się udać do pełnej siedmioklasowej szkoły. Taka znajdowała się w sąsiedniej wsi, Klimczykowie, później przechrzczonej na Uzranki. Szkoła oddalona była 5- 6 km drogą polną i 7 km drogą bitą żwirową prowadzącą częściowo przez las. Jesienią i wiosną jeździłem sprawionym przez brata rowerem. Były z nim różne przygody. A to spadał łańcuch, a to powietrze z dętek schodziło, albo ktoś je spuszczał itp. Nie było też wesoło, kiedy w jesiennych szarugach lub wiosennych roztopach wszystko oklejało się gliną łącznie butami i spodniami. Wtedy wybierałem dłuższą ale lepszą drogę żwirową, jednak tam zawsze się bałem wilków. Być może ich tam nie było, ale opowieści o wilkach z zimowych wieczorów utkwiły gdzieś głęboko w podświadomości. Na zimę zakwaterowała mnie Mama u jakiegoś gospodarza mieszkającego w pobliżu szkoły. Tam dopiero był luksus – elektryczne światło. Gospodarz był na coś chory i całą zimę przeleżał w łóżku. Jednak wiele mnie różnych rzeczy opowiadał i uczył. Między innymi nauczył gry w szachy. Pani domu traktowałem z wielkim respektem, bo się jej bałem. Mieli starszą córkę, która mi się podobała i chętnie w zależności od jej przychylności z nią przebywałem.
                                             Koledzy
  Wprawdzie trudno w tym wieku o jakieś więzi koleżeńskie, bo w zasadzie wszystko odbywało się w kręgu rodzinnym, ale jednak pewien rodzaj więzi rówieśniczej się zawiązywał. Najwięcej czasu spędzałem z Wiesławem Gruszczyńsim ( Wieśkiem). Był najmłodszym synem sąsiadów i prawdopodobnie w moim wieku. Codzienne stosunki mieliśmy raczej dobre. Bawiliśmy się w różne gry i zabawy, jednak konkretnych szczegółów nie pamiętam. Natomiast bardzo dobrze utrwalił mi się epizod konfliktowy. Za jakiś nieprzyjazny czyn lub zachowanie postanowiłem go ukarać. Przygotowałem rózgę lub kij, zaczaiłem się za płotem i czekałem na jego pojawienie się na drodze ze szkoły. Musiał przechodzić koło nas, bo mieszkał nieco dalej. Kiedy się pojawił, wyszedłem grożąc mu kijem, oczywiście z zamiarem pobicia. Tymczasem on szybko się ze mną rozprawił uderzając w nos, który zaczął krwawić. Dla usprawiedliwienia się muszę zaakcentować, że był bardziej krępy i silniejszy. Przybiegłem o pomoc do brata Tadeusza, a on widząc całe zajście zamiast się wstawić, bardzo się tym rozbawił. Śmiał się, że ja mając taką przewagę z kijem i zaskoczenia wyszedłem na ofermę. Na co dzień jednak nie pamiętam, żadnej agresji z jego strony. Z innymi dalszymi rówieśnikami bywało różnie i nierzadko musiałem ich unikać , ale też było dużo różnych  wspólnych zabaw. W okresie szkolnym kolegowałem się  też z  Zygfrydem (Zygą) oraz Pasternakiem( imienia zapomniałem). Pochodzili z rodzin miejscowej ludności tzw autochtonów.
                   Rozrywki, zabawy
 Między różnymi obowiązkami uczestniczyłem w „odkrywczych chłopięcych eskapadach”, organizacji różnych gier, zabaw i wszelkich trudnych do zaklasyfikowania zajęć. Spośród gier i zabaw przypominają mi się:  w berka, w chowanego, dwa ognie, w klasy. Klasy, to był prostokąt na ziemi podzielony na osiem kwadratowych pól. Trzeba było po kolejnych polach popychać jedną skaczącą nogą płaski kamień z bezwzględnym przestrzeganiem linii. Na piątym kwadracie było niebo, gdzie można było stanąć obiema nogami. Po przejściu wszystkich kwadratów można było przez rzucenie kamienia przez ramię uzyskać własne pole nietykalne przez współgracza. Poza tym strzelałem z proc na gumę i rozkręcanie, z łuku, grochem wydmuchiwanym przez suche roślinne rurki oraz z kluczyków ładowanych zapałczaną siarką i czego tam jeszcze nie było. Robiliśmy  latawce, samoloty, wirujące śmigła zrobione ze szpulki i blachy. Szczytem westchnień były zabawki w poniemieckich katalogach. 
    Niesamowicie dużo czasu spędzałem nad jeziorem . Oczywiście codziennością było kąpanie się. Najlepszym miejscem była niewielka łączka z piaszczystym brzegiem u dalszego sąsiada. Początkowo była tylko bieganina po płytkiej wodzie . Z czasem nauczyłem się pływać i robiłem coraz większe pętle na głębszą wodę. Zawsze kąpaliśmy się w grupie, co wynikało z jakiegoś stadnego instynktu bezpieczeństwa, bo nikt nas nie pilnował. 
    Zimą dominowały zabawy na śniegu. W tym najbardziej lubiłem jazdę na nartach . Pewnego razu cichcem wziąłem narty brata i udałem się przez zamarznięte jezioro na przeciwległy brzeg. To był taki długi półwysep ze stromymi zboczami. Wszedłem na strome wzniesienie, by oczywiście z niego zjechać. Zjazd  był bardzo szybki i kiedy wjechałem na płaski lód pod ostrym kątem, „zaryłem” twarzą w śnieg na lodzie. Ten śnieg uratował przed niemałym nieszczęściem. Uderzenie musiało być mocne, bo kiedy wstałem kręciło mi się w głowie i chwiałem się na nogach. Wyląkłem się i szybko ruszyłem przez zatokę do domu, nic nie mówiąc nikomu. Pamiętam poza tym, że to był piękny słoneczny dzień.
       Z nadejściem mrozów czekała wspaniała zabawa na lodzie. Najwcześniej zamarzała zatoka, nad którą leżała wieś. Nieco później pokrywała się lodem daleka, odległa część jeziora. Najlepsze były pierwsze dni po zamarznięciu. Lód był wtedy przezroczysty, śliski i niestety cienki. Na szczęście nic się nie stało. Kładliśmy się na lodzie i obserwowali pływające ryby, bo woda była niesamowicie przezroczysta do bardzo wielkiej głębokości, aż do tajemniczej czarnej otchłani. Szczególnie absorbującym miejscem obserwacji była niedostępna w lecie prawie na środku jeziora na 2m głębokości mielizna. Można było zobaczyć jak okoń goni  błysk.
      Oczywiście zanim śnieg pokrył lód bardzo atrakcyjne były łyżwy. Nie było ich wiele. Właściwie używaliśmy jakieś pozostałe po Niemcach. Jakoś przymocowywaliśmy   je do butów i kiedy był wiatr wybieraliśmy się na wielką przestrzeń jeziora. Wtedy odpinaliśmy kurtki, które jak żagle pchały nas wiele kilometrów.  Spowrotem pomagaliśmy popychając się między nogami kijem zakończonym ostrym gwoździem. Nie było to może piękne, ale przecież skuteczne w pokonywaniu wielkich odległości.
  Kiedy już byłem starszy niesamowicie pociągała mnie jazda na rowerze. Wcześniej wożony byłem na ramie. Nauka zapewne była długa i trudna, bo przecież małych rowerów nie było. Poza tym bardzo często się psuły. Szczególnie narażone były dętki. Często łatane, klejone odmawiały posłuszeństwa. Pamiętam jak Tadeusz zdobył jakąś czarną gąbkę i zastąpił nią dętki. Nie wiem, czy to zdało egzamin, ale coś próbował. Kiedy jako tako nauczyłem się jeździć na rowerze, to zrobiłem numer popisowy. Chcąc pokazać moje postępy rozpędziłem się na rowerze przed przybyłymi gośćmi i podniosłem jedną rękę . Zważywszy, że to była „damka” i nie sięgałem do siodełka, wyrżnąłem się niesamowicie. Na szczęście tylko mocno się potłukłem.  Kiedy byłem starszy pozwalano mi popływać samodzielnie łodzią przy wyciszonym jeziorze.
      Dość częstym miejscem zabaw był poniemiecki cmentarz. Znajdował się na końcu wsi, pięknie położony na wysokim wzniesieniu z szerokim widokiem na rozległe jezioro. Wieczorami go omijałem. W dzień też sam bałem się tam przebywać. Widziałem tam wykopanego kościotrupa. Do dziś śni mi się to miejsce przepełnione jakimś dreszczykiem. Zawsze mnie jednak tam ciągnęło, by oglądać rozległe widoki. Pewnego razu spłoszona skądś sarna, czy może łoś przepłynął na drugi brzeg jeziora. Stamtąd całe widowisko było wspaniale widoczne.
 

Ciąg dalszy nastąpi. Sąsiedzi...

Problemy

Właściwe wszystkie liczby dot. demografii z okresu 1945-1948 wymagają weryfikacji. Dane przytaczane w naukowych publikacjach, wydawnictwach źródłowych, materiałach archiwalnych potrafią różnić się od siebie dość zasadniczo. Jest to efekt całego kompleksu zagadnień: od przyjętej metodologii, poprzez efektywność ówczesnej administracji aż po skażenia ideologiczne autorów publikacji.

Multimedia

Film udostępniony w ramach projektu Regionalna Kronika Filmowa

Bibilografia

P. Eberhardt, Zagadnienia ludnościowe obszaru byłych Prus Wschodnich, „Zeszyty Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN”, nr 29, 1995.
A. Sakson, Mazurzy - społeczność pogranicza, Poznań 1990.
S. Banasiak, Działalność osadnicza Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na Ziemiach Odzyskanych w latach 1945-1947, 1963.
L. Kosiński, A. Werwicki, Migracje ludności na Ziemiach Zachodnich i Północnych w latach 1951-1957, Warszawa 1961.
Rocznik statystyczny 1950 r., Warszawa 1951.
T. Baryła, Wstęp, w: Warmiacy i Mazurzy w PRL. Wybór dokumentów. Rok 1945, Olsztyn 1994.
Warmia i Mazury w Polsce Ludowej, pod red. E. Wojnowskiego, Olsztyn 1985.