Państwowe Liceum Pedagogiczne w Mrągowie
Państwowe Liceum Pedagogiczne w Mrągowie | |
| |
Tablica pamiątkowa na budynku dawnego Liceum Pedagogicznego w Mrągowie, źródło: www.mrągowo.pl [09.04.2014]
| |
Data założenia: | 1946 r. |
Poziom szkoły: | zawodowy |
Adres: | Mrągowo |
Państwowe Liceum Pedagogiczne w Mrągowie – zakład kształcenia nauczycieli szkół podstawowych w Mrągowie. Funkcjonował w latach 1946–1969. Pierwszym kierownikiem zakładu był Bolesław Wytrążek.
Spis treści
Historia
Państwowe Liceum Pedagogiczne w Mrągowie uruchomiono 1 września 1946 r. Naukę przy ówczesnej ul. Włodzimierza Lenina 72 rozpoczęło 63 uczniów miejscowego pochodzenia. Pierwsze grono nauczycielskie tworzyli: Hanna Korolec, Augustyn Bloch, Gustaw Thomas, Irena i Mieczysław Jaske. W 1948 r. liceum miało już 7 klas, w których uczyło 13 nauczycieli.
W roku szkolnym 1953/1954 przekształcono liceum czteroletnie na pięcioletnie. Ostatnią rekrutację kandydatów do liceum przeprowadzono w 1964 r. i zaczęto stopniowo przekształcać je w liceum pedagogiczne dla wychowawczyń przedszkoli. Liceum Pedagogiczne w Mrągowie zostało ostatecznie zlikwidowane 31 sierpnia 1969 r.
Cele i zadania
Głównym zadaniem liceum pedagogicznego było przygotowanie uczniów do pracy dydaktyczno-wychowawczej w szkole podstawowej.
Kadra pedagogiczna
Kierownicy/dyrektorzy placówki w latach 1946–1969:
- Bolesław Wytrążek
- Piotr Limanowski
- Henryk Januszewicz
- Bolesław Tarnowski
Uczniowie i absolwenci
W latach 1945–1962 w liceum uczyło się 5669 uczniów, z czego tylko 862 zostało jego absolwentami.
Ciekawostki
17 września 2011 r. w Zespole Szkół nr 2 im. Władysława Jagiełły w Mrągowie obchodzono uroczystość 65-lecia istnienia szkoły, połączoną z odsłonięciem tablicy pamiątkowej poświęconej wszystkim formom kształcenia nauczycieli w Mrągowie. Z tej okazji zorganizowano Zjazd Absolwentów Państwowego Liceum Pedagogicznego, Państwowego Liceum dla Wychowawczyń Przedszkoli, Studium Wychowania Przedszkolnego, Studium Nauczycielskiego, Rejonowej Komisji Kształcenia Nauczycieli. W uroczystości wzięło udział ponad 200 absolwentów różnych typów zakładów kształcenia nauczycieli. Byli też obecni nauczyciele dawnego liceum pedagogicznego, m.in. Barbara Januszewicz, prof. Bolesław Niemierko, Tadeusz Sokołowski.
Zespół Szkół nr 2 w Mrągowie mieści się w budynku dawnego Liceum Pedagogicznego przy obecnej ul. Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza 65.
Galeria
Zdjęcia nadesłane przez Pana Zdzisława Remlajna:
Wspomnienia Zdzisława Remlajna
Wspomnienia z pobytu w Liceum Pedagogicznym w Mrągowie w latach 1953 – 1958.
Wspomnienia poświęcam naszym wspaniałym Profesorom-Wychowawcom oraz Koleżankom i Kolegom, z którymi dane mi było przeżyć najwspanialsze lata młodości. Przepraszam za potknięcia i nieścisłości. Pamięć już trochę zawodzi. Pozdrawiam Wszystkich najserdeczniej, a Tych , co odeszli – cześć Ich pamięci.
W daleki, nieznany świat.
Ostatnie przekroczenie progu domowego w Jurze Wielkiej nastąpiło w 1953 r. Mama ze łzami w oczach pożegnała swego najmłodszego synka z dramatycznymi słowami, że nie mam po co wracać, bo gospodarstwo będzie sprzedane ze względu na wyfrunięcie braci do własnych gniazd. Oznaczało to ,że muszę sobie za wszelką cenę poradzić.Od dzieciństwa marzyło mi się latanie jak ptak, co się często w snach zdarzało. Niestety wyboru szkoły nie było, więc pozostało, co było w zasięgu. Nie wiem w jakich okolicznościach wybór padł na Liceum Pedagogiczne w Mrągowie. Do dziś pozostała mi w pamięci Komisja Egzaminacyjna, przed którą struchlały odpowiadałem na zadawane pytania. Niestety pytań nie pamiętam. Jakimś cudem ( tak to się mówi) dostałem się do szkoły średniej . Pierwszy rok uzupełniania edukacji ze szkoły podstawowej był ciężką orką na ugorze. Jednak poradziłem na tyle, że w końcu odnalazłem się (nazwijmy to) w dobrej pozycji.
Zakwaterowany zostałem w męskim internacie położonym w pobliżu szkoły na wzgórzu z pięknym widokiem na miasto. Na początku ulokowany zostałem na poddaszu w 13 osobowej sali. Kiedy przyszła codzienność dała o sobie znać niezbyt brutalna fala. Starsze dyżurujące roczniki wprawdzie w ramach regulaminu, ale jednak nieco się nad kotami pastwili. Sprawdzali przed spaniem czystość nóg i nierzadko wyganiali do poprawki. Przestrzegali surowo ciszy nocnej. Rano budzili wściekłym gwizdkiem, a potem otwierali z hukiem drzwi z wrzaskiem „pobudka”. Byłem na wsi przyzwyczajony do łagodnego rozbudzania się, więc to bardzo stresowało. Przed wyjściem do szkoły sprawdzali jakość posłania. Najczęściej rozwalali wszystko i kazali od nowa ścielić. Było to przykre i upokarzające, bo przecież w domu Mama łóżko zawsze ścieliła.
Stołowaliśmy się w szkole w pomieszczeniu piwnicznym. Kuchnia była wyśmienita. Zdecydowanie dystansowała tłustą kuchnię wileńską. Panie przygotowujące posiłki były bardzo sympatyczne i życzliwe. Zawsze mogliśmy liczyć na dodatkową porcję chleba na wynos do internatu. Trzeba się było szybko nauczyć jeść nożem i widelcem. Z „wielkim światem” człowiek nie był zupełnie obeznany, toteż edukacja była ekspresowa. Po lekcjach pełniliśmy dyżury w kotłowni, skąd musieliśmy wynosić popiół do śmietnika. Oczywiście tak było zimą. Natomiast dziewczyny miały dyżury obierania ziemniaków do szkolnej kuchni. Raz w miesiącu mogliśmy wyjechać do domu. Stamtąd przywoziliśmy tzw wałówę, która musiała być sprawiedliwie dzielona między wszystkich. Przyzwyczailiśmy się dość szybko do rygorystycznego życia w internacie i prawdę mówiąc nie tęskniliśmy za atrakcjami prywatek, bezsensownego szlajania się po ulicach, używania alkoholu itp. Uchroniło to zapewne przed wątpliwymi pokusami, które nierzadko dla niektórych bardzo źle się kończyły. Niczego w zasadzie w tym zamkniętym obszarze nie brakowało. Byli pod ręką koledzy, były w żeńskim internacie dziewczyny i można było pełne towarzyskie życie prowadzić, a rygor przecież nie wojskowy dodawał tylko pikantnego smaczku. Nie oznacza , że byliśmy świętoszkami. Z każdym rokiem było coraz łatwiej, milej i przyjemniej tak, że na końcu stawało się smutno na myśl o nieuchronnym nadchodzącym rozstaniu z tym wspaniałym nigdy nie zapomnianym okresem.
KOLEŻANKI I KOLEDZY
Dość szybko powstawały i klarowały się więzy koleżeńskie, które niejednokrotnie przeradzały się w przyjaźnie. Nie były deklaratywne, dlatego były niezawodne i trwałe. Byłem umiarkowanie otwarty, szczery, bezkonfliktowy, toteż zawsze znajdowałem życzliwą atmosferę. Nauczyłem się swoistej dyplomacji, by w obcowaniu z innymi skrupulatnie omijać czułe miejsca oraz przede wszystkim być słuchaczem. Cechę tę posiadałem chyba z dzieciństwa, bo jako najmłodszy musiałem zawsze słuchać starszych, co później zupełnie dobrze mi służyło. Swoimi kłopotami nie obarczałem nikogo, bo to były moje i tylko moje problemy.
W zespole klasowym liczącym ponad 20 osób było tylko 4 chłopców. Poczynając od klasy pierwszej do ostatniej siedziałem w ławce z Jurkiem Koskiem. Pochodził z Sierpca. Lubiliśmy się, pomagali sobie wzajemnie, ale wylewności nie było. Podobno podkochiwał się w koleżance klasowej Hance. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero po szkole. Tadziu Sobiech był fizycznie dość dobrze zbudowany. Był bardzo dobrym Kolegą. Rasowy flegmatyk. Nigdy Go nie nagabywaliśmy, nie denerwowaliśmy, nie prowokowaliśmy, bo z żartami nie zawsze sobie dobrze radził.
Janek Olszewski był zawsze fajny, ale nie pamiętam jakichś szczególnych z Nim epizodów. Najbardziej zaprzyjaźniłem się z kolegą równoległej klasy „b” Helmutem Wysuwą. Mieszkaliśmy wprawdzie oddzielnie, ale często spędzaliśmy razem wolny czas. On miał chody, bo Jego siostra była nauczycielką w szkole ćwiczeń znajdującej się na parterze naszej szkoły. Uczył się bardzo dobrze. Szczególnie dobry był z matematyki. Czasem chodziłem do Niego z trudnymi zadaniami i razem je rozwiązywaliśmy. Dodam, że dzięki profesorowi Januszewiczowi matematykę lubiłem i nieźle sobie radziłem tak, że na maturze zostałem zwolniony z egzaminu ustnego. Kiedyś podpadliśmy razem na gigantycznej głupocie w III klasie za strzelanie na wiwat z kbks. Zagrożeni byliśmy nawet usunięciem ze szkoły. Skończyło się jednak dość miękko obniżeniem stopnia ze sprawowania. Zapowiedź wstrzymania naszego udziału w wycieczce do Zakopanego w czerwcu jakby się po kilku miesiącach rozmyła. Być może było to zasługą siostry Helmuta, ale nic o tym nie wiedziałem i nie dopytywałem.
Było jeszcze kilka sztubackich „wyczynów”, ale nie będę o nich pisał.
Helmut wypatrzył sobie dziewczynę ze swojej klasy Wandę i pozostał Jej wierny aż do końca. Bardzo wspólnie przeżywaliśmy ostatnie dni i pożegnanie szkoły. Było tak wspaniale, że bardzo trudno było się z tym pogodzić. Nieco nam się później kontakty urwały. Podobno w Mrągowie sprawował urząd głównego architekta .Niestety zmarł w wieku 50 lat.
Rysiu Jarocki dołączył do naszej klasy w II lub III roku. Był takim codziennym bardzo dobrym kumplem. Po zakończeniu szkoły przez jakiś czas mieliśmy kontakt, jednak z czasem, kiedy przeniosłem się poza obszar powiatu mrągowskiego, kontakt się urwał. Potem odezwała się jego córka w „Naszej klasie”. Był dyrektorem Szkoły Podstawowej w Spychowie i pisał piękne wiersze. Ostatni raz wadziłem się z Nim na spotkaniu zorganizowanym przez wdowę Wandę po Helmucie w 2008r. w Mrągowie. Niestety wkrótce potem zmarł.
Zupełnie normalnym zjawiskiem były też koleżeńskie kontakty ze starszych i młodszych klas. Z klas wyższych pamiętam Janusza Małka. Był szkolnym pupilkiem. Często nas odwiedzał mając bardzo wiernych i życzliwych słuchaczy. Z młodszych klas jakoś wszystko rozpłynęło się we mgle. Trochę przypominam młodszego brata Helmuta.
Wspólne całodobowe bytowanie miało swoje niedogodności, ale generalnie wzbogacało każdego z osobna. Większość czasu spędzaliśmy na nauce, często przeplatanego ożywionymi dyskusjami na rożne tematy. Bywało raz gorzej, raz lepiej. Czasem przykro i smutno, ale też nie brakowało momentów miłych i zabawnych. Pamiętam jedną taką sytuację dotyczącej prezentacji swoich genealogii. Wtedy kolegów „zdruzgotałem” informacją, że w moich żyłach płynie błękitna i francuska krew. Potwierdzeniem było miejsce urodzenia w metryce :”Zaścianek Borkowszczyzna” koło Wilna, a moja Mama z domu mieniła się Helena Kor-zon. W związku z powyższym wy „kmiotki” powinniście mnie czyścić buty. Oczywiście śmiech na sali, bo zaściankowa szlachta była zubożałą gołotą na garnuszkach magnatów, a Kor-zon to nie żadna pozostałość po epoce napoleońskiej , tylko zwykły polski korzonek. Skapitulowałem, ale krew błękitna i francuska pozostała.
Bardzo miło wspominam przesympatyczne,codzienne towarzyszki doli i niedoli, klasowe Koleżanki. Zawsze pełne życzliwości, dobrej rady, współczucia, pomocy itp. Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że nie pamiętam ich nazwisk i większości imion. Pamięć zawodzi. Najserdeczniej przepraszam.
Edukacja i wspaniali Nauczyciele
Pierwszy rok był, mówiąc delikatnie, dość trudny. Największe kłopoty miałem niestety z językiem ojczystym. Na pierwszym miejscu była słabość ortograficzna. Błąd ortograficzny dyskwalifikował wszystko. Prawdopodobnie cierpiałem na dysortografię . Wówczas jednak nawet takiego pojęcia nie było. Szkoła podstawowa nie mogła temu zaradzić. Dokuczliwe też były naleciałości gwary wileńskiej. Inni mieli swoje dialekty. Stąd forsowna wszechobecna w szkole, domu, w towarzystwie edukacja ogólnego (literackiego) języka, aby się przed kolegami i koleżankami nie skompromitować. W pierwszej klasie obowiązywały egzaminy końcowe i trzeba było jakoś przebrnąć. Udało się.
W klasie II (1954) przejął nas wspaniały polonista Roman Chromiński. Pamiętam jak z otwartymi ustami słuchaliśmy Jego rzadkich wprawdzie, ale zawsze fascynujących wykładów. Nie żałował uszczypliwości w reakcji na nasze rożne potknięcia językowe wynikające najczęściej z rodzimych dialektów. Zdecydowanie forsował poprawność opartą na zasadach języka ogólnego ( literackiego).
Przed Jego lekcjami zawsze się okropnie bałem i nie tylko ja. Mimo to fascynował nas jednak swoją pasją. Na język polski poświęcałem najwięcej czasu. Nadrabiałem zaległości ze szkoły podstawowej w Jurze W. i Uzrankach. Piętą achillesową, jak już wspomniałem, była ortografia . Poza tym nie umiałem szybko czytać lektur. Prawie zawsze nie zdążałem w wyznaczonym terminie. Jednak z każdym rokiem było coraz lepiej. Zdarzało się nierzadko, że moje wypracowania czytałem publicznie w klasie jako przykłady interesującej interpretacji czegoś tam itd.
Tak z biegiem czasu język polski stawał się ulubionym przedmiotem. Największym wyzwaniem językowym były listy do ubóstwianych dziewczyn. Nigdy nie użyłem słowa „kocham cię”. Starałem się ubarwiać je sztubacką poezją, refleksjami i wszelkimi lotnymi, „złotymi” myślami.
Tradycyjnie jednak ulubionymi przedmiotami była matematyka, fizyka, chemia, czyli w ogóle przedmioty przyrodnicze. Poza programowo fascynowałem się astronomią i filozofią. Fizyka i chemia pociągała mnie od strony praktycznej. Matematykę polubiłem dzięki prof. H. Januszewiczowi. Wykładał jasno, klarownie i logicznie. Zawsze dokładnie podążałem za Jego tokiem myślenia i wszystko, co wykładał bez problemu przyswajałem. Kiedy z powodu jakiejś choroby nie mogłem być na lekcjach matematyki, to bardzo się obawiałem wszelkich luk. Podręcznik bardzo rzadko sprostał ich wypełnianiu. Dziś zupełnie nie wyobrażam, jak można wagarować i gromadzić bezsensownie zaległości w nauce. Przecież to tylko jest zawiązywaniem pętli na szyję. Wstyd przed koleżankami i kolegami i upokorzenie przed nauczycielami. Trzeba podkreślić, że w procesie edukacji niezwykle pozytywną rolę odgrywał właśnie internat. Wiele trudności, niejasności można było uzupełnić w podręcznym gronie kolegów. A dodatkowym niezwykle istotnym elementem były niekończące się, ciągle ożywione dyskusje na wszystkie możliwe tematy. Kiedy brakowało argumentów, wtedy korzystało się z biblioteki lub wiedzy nauczycieli. Była to taka nieformalna forma edukacji, która znakomicie uzupełniała wiedzę szkolną. Dominował nieodparty pęd do wyjaśniania, dociekania wszystkiego od początku do końca. W tym wieku nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko „musi być” jasne, klarowne i możliwe. Pędowi do wiedzy, odkrywczości towarzyszyły niesamowite stany emocjonalne. Nie trzeba było narkotyków, o których wtedy nic nie wiedzieliśmy, ani alkoholu. Wystarczyły w zupełności bodźce naturalne, aby świat był pełen blasku i kolorów. Trzeba przyznać, że stamtąd wyniosłem na całe życie naturalne łaknienie wiedzy, ciągłe zgłębianie i własne rozumienia świata. Tam rodziły się ideały. Zawsze były idealne: jak wiedzieć, to wszystko, jak kochać to bezgranicznie, jak cierpieć to hamletowo. Tak też funkcjonował i rozwijał się zdrowy, czysty patriotyzm. Dumą napawała wyrastająca jak feniks z popiołów zrujnowana Ojczyzna. Entuzjazm, satysfakcja, zwykła ludzka radość z pokonanego, śmiertelnego wroga rodziły nadzieje na dobrą przyszłość. Skończył się koszmarny sen. Otworzyły się wrota dla wszystkich do wszystkiego. Tam powstawała wizja przyszłości światłej, mądrej, dobrej, pięknej - wrażliwej na ludzkie upodlenie, na wszelkie zło. Niestety dziś po wielu latach w XXI wieku mamy Ojczyznę, za którą muszę się wstydzić. Została zawłaszczona przez upiorną nację narodowo-klerykalną z brunatnymi znamionami i bezwstydnie zmierza do epoki pana, chama i plebana.
Największym respektem darzyliśmy dyrektora szkoły Bolesława Tarnowskiego, Zawsze panicznie wręcz unikaliśmy z nim bezpośredniego kontaktu. Kiedy miał zastępstwo z geografii, to uczyliśmy się na potęgę. Do dziś pamiętam nazwy skał: talk, fluoryt, apatyt itd. Razu pewnego w ostatniej klasie siedzieliśmy pod schodami prowadzącymi na taras i popalaliśmy papierosy. W pewnej chwili usłyszeliśmy ciężkie kroki. Szedł nad nami. Struchleliśmy. Kiedy jednak poszedł nieco dalej udało nam się niepostrzeżenie zwiać. Przerażenie było takie, że już więcej w to miejsce nie poszedłem. Na apelach jego obecność zwiastowała zawsze jakieś ważne wydarzenie. Dyscyplinę utrzymywał zdecydowanie. Mieszkał w szkole bez rodziny więc wszędzie i zawsze były jakby obecne jego oczy i uszy.
Pamiętam nauczycielkę biologii Panią prof. Barbarę Januszewicz. Trochę chyba się w Niej podkochiwałem, bo była ładna i pełna kobiecego wdzięku. W biologicznym gabinecie pierwszy raz zobaczyłem żywą małpkę, którą jednak po pewnej nocy znaleziono martwą. Poza tym atrakcją były mikroskopy, patyczaki, jedwabniki itd. Na maturze wybrałem biologię jako dodatkowy przedmiot, choć nie była to moja przednia pasja.
Pan profesor Gustaw Thomas uczył muzyki, gry na skrzypcach i prowadził chór. Był wymagający i jednocześnie bardzo sympatyczny. Tryskał zawsze humorem szczególnie przy naszym muzykowaniu na skrzypcach. Pan profesor solmizacją się nie posługiwał. Po Panu Thomasie pałeczkę chóralną przejęła młodziutka Pani prof. Ewa Hołownia. Była pasjonatką muzyki operowej i operetkowej. Zaraziłem się tym od Niej i do dziś tej muzyce zostałem bezgranicznie wierny.
W Jej chyba gestii było organizowanie spotkań z wielkimi artystami warszawskich scen muzycznych w ramach tzw „Artosu”. Nie wiem, co znaczył ten skrót. Trzeba przyznać, że do dziś pozostał po tych spotkaniach trwały ślad. Jestem Jej bardzo za to wdzięczny, że nie zaśmieciłem sobie muzycznego ekwipunku nowinkami rocka. Można by rzec realizowała się idea Wieszcza, abym dożył tej pociechy, kiedy KULTURA trafi pod strzechy. Dziś prowincja zupełnie została pozbawiona dostępu do wielkiej kultury na rzecz podkulturowych kiczów.
Z chórem występowaliśmy na różnego rodzaju uroczystościach i miejskich akademiach. Bardzo sympatycznie wspominam chóralny okres. Tam mogłem nacieszyć oczy widokiem rajskiego Anioła, czyli Janiny Michalskiej. Była naszą solistką. Zawsze w pierwszym rzędzie, zawsze najlepsza, zawsze nieosiągalna. Kiedy pewnego razu załamał się Jej głos przy wykonywaniu partii solowej z operetki „Księżniczka i jej huzar”, wtedy wydała mi się nieco realna etc
Prof Jerzy Kiełczewski uczył fizyki. Robił dużo doświadczeń. Spośród wielu pamiętam z maszyną elektrostatyczną oraz silnikiem odrzutowym, w którego uruchomieniu pomagał matematyk. Przy tablicy rozwiązując zadania zawsze trzymał w pogotowiu ścierkę. Fizykę lubiłem.
Chemii uczyła Pani Chromińska żona naszego polonisty i wychowawcy. Robiła dużo interesujących doświadczeń. Pamiętam np. demonstrację wybuchu wodoru z uwiązaną do stołu puszką. Podobno sympatyzowała z nauczycielem plastyki i robót ręcznych. Nie pamiętam dobrze, ale to chyba był prof Jan Dwilewicz. Kiedyś moje malowidło nazwał anemicznym, co raczej nie było zachęcające. Jednak jestem Mu bardzo wdzięczny za zarażenie fotografią na kółku fotograficznym. Przerodziła się w pasję, która już nigdy nie miała odstąpić. Chyba w III klasie Mama zafundowała mi pierwszy aparat fotograficzny „ Start”. To była dopiero radość. Nigdy się z nim nie rozstawałem i tak już pozostało, tyle że zmieniały się aparaty. Najwięcej emocji było w ciemni, gdzie rezultat zderzał się z oczekiwaniami. Czasem było pięknie, ale nierzadko zdarzał się zawód. Jednak zbyt wiele zdjęć z tamtego okresu nie mam, bo zawsze dawałem innym, a sobie zostawiałem marne resztki. Negatywy też się gdzieś zapodziały.
Szczególnie wdzięcznymi tematami była otaczająca przyroda , bliscy mi ludzie , obiekty rożne wydarzenia oraz dostrzeganie otaczającego piękna pejzaży i uroczych postaci(!!!). Wiele zdjęć robiłem sobie a muzom. Dokumentowały niejako stan duszy.
Mam trochę mieszane uczucia dotyczące wychowania fizycznego. Przede wszystkim nie mogę przypomnieć nazwiska bardzo życzliwego i wyrozumiałego nauczyciela wf. Korzystaliśmy gościnnie z sali gimnastycznej i stadionu sąsiedniego Liceum Ogólnokształcącego. Nie byłem wielbicielem lekkiej atletyki i gimnastyki, gdzie nierzadko wypadałem poniżej średniej. Uwielbiałem natomiast gry zespołowe, a szczególnie siatkówkę, w którą pogrywałem przez całe życie.
Pięknym wspomnieniem sportowym pozostał zimowy obóz w Karpaczu. Na nartach umiałem jeździć, toteż prawdziwe góry były przyjemnym wyzwaniem. Pamiętam, że po jakiejś długiej wędrówce pod górę w końcu zapięliśmy narty i zaczęliśmy zjeżdżać wzdłuż słupków. W momencie ich rozwidlenia zbłądziliśmy i pojechaliśmy do Czechosłowacji. Tam nas mile ugoszczono herbatą. Wkrótce zjawił się WOP i wskazano nam właściwy szlak. Na trasie były przepiękne oblepione śniegiem kosodrzewiny, które wyglądały jak zaklęte postacie z bajki. Kiedy w pewnym momencie zobaczyliśmy na stoku mrowisko narciarskich nowicjuszy musieliśmy ratować się przewrotką, aby nie doszło do zderzenia. Zwiedziliśmy też zamek w Chojniku, gdzie wysoko na baszcie wędrowałem myślami do swej wytęsknionej, wymarzonej, wyśnionej, upragnionej dziewczyny Jasi M. Niestety, nikt nie zawołał.
Wypadałoby o wszystkich nauczycielach wspomnieć, wszak każdy z osobna wzbogacał nas swoją wiedzą, doświadczeniem i osobowością. Niestety pamięć już trochę zawodzi i różne epizody gdzieś umknęły. Przepraszam
Zainteresowania
Jak już wspomniałem żyliśmy w gronie, gdzie zainteresowania były wszechstronne. Wynikały one zarówno z edukacji szkolnej jak i z własnych spontanicznych różnych okoliczności. Wiedza o świecie była pasją. Wszystko było niezmiernie ciekawe, interesujące, a istotą było docieranie do przyczyn wszelkich zjawisk. Próbowaliśmy wszystko wyjaśniać w sposób racjonalny, logiczny, namacalny, klarowny. Taki sposób interpretacji rzeczywistości pozostał mi do dzisiaj, z czego mogę być tylko dumny. Można by rzec trochę nieskromnie, byliśmy ludźmi Odrodzenia i Oświecenia. Wszystko próbowaliśmy niejako dotknąć, posmakować, sprawdzić i rozumnie zinterpretować. Świat stał niejako otworem dla pasji jego poznawania. Takim zresztą pozostał do dziś.
Oczywiście naturalną rzeczą była koncentracja na jakiejś szczególnie interesującej dziedzinie. Była nią astronomia, a szczególnie kosmologia, która działała wyjątkowo na wyobraźnię. Intrygował mnie nieskończony w czasie i przestrzeni Kosmos, którego Wszechświat, gdzie my żyjemy, jest tylko jednym z wielu składników. Zmagałem się ciągle z wyobrażaniem nieskończonej przestrzeni i różnymi innymi kosmicznymi zjawiskami. Szkoda, że nie podjąłem formalnych studiów astronomicznych, o czym zresztą oficjalnie wstydziłem się przyznać, aby nie pozostać dziwakiem. Liceum Pedagogiczne było kuźnią dla praktyków, a nie jakichś zdziwaczałych fantastów. Podobnie było z inną pasjonującą dziedziną, to jest filozofią. Intrygowała istota ludzkiej egzystencji, jej sens istnienia itd. itp. Pozostała mi wierną towarzyszką życia do dziś. Historią i politologią zacząłem się interesować w latach późniejszych.
Generalnie dominował racjonalny pęd poznawczy jako wyraz młodzieńczej dociekliwości.
Moje techniczne zainteresowania rozwinęły się nieco później. Dużo przyjemności sprawiły wszelkie najczęściej motoryzacyjne naprawy.
Kultura
Ta nieco z wyższej półki wykiełkowała w szkole średniej. Wprawdzie na początku szczególnie klasyka literacka nastręczała kłopoty ze względu na słabą technikę czytania. Jednak z czasem coraz bardziej się rozsmakowywałem i stopniowo stawała się bardzo pasjonująca. Wszystkie epoki były ciekawe, ale najbardziej zafascynował romantyzm i pozytywizm. Dwie jakby sprzeczności, a jednak gdzieś głęboko w psychice utkwiły wzajemnie się uzupełniając . I tak pozostały do dziś. Romantyzm to była słodka bajka, która często przekładała się na własne wzloty chmurne i durne. Powodowany wielkim raczej nieodwzajemnionym uczuciem chwytałem za pióro i pisałem list (wiele listów) do swej wyśnionej, wymarzonej, wytęsknionej...- Nie pozostał niestety żaden ślad z tej sztubackiej twórczości. Podobno nie były najgorsze.
Kiedy czytałem „Lalkę” B. Prusa wtedy jakbym siebie czytał. Moja nieosiągalna dziewczyna jakby zupełnie Izabelą była. Dodam, że moją pierwszą przypadkową książką w dorastającym dzieciństwie był „Faraon” z wiejskiej biblioteki. Być może tam rodziły się moje zręby światopoglądowe.
Mickiewicz z racji swego niespełnienia z Marylką też był mi bardzo bliski. Poza tym Mickiewicz pięknie malował mój kraj lat dziecinnych, Litwę. Te pola, łąki, „... rumieńcem dzięcielina pała. ”, zielone gaje, szemrzące ruczaje były dla mnie tak bardzo bliskie, takie moje. A dworek Sopliców to jakby zupełnie mój rodzinny dom.
Spośród twórców zapamiętanych, jakoś zakorzenionych ze szkoły średniej, pozostali Homer, M. Rej, J. Kochanowski, I. Krasicki, A, Mickiewicz, J. Słowacki, C. Norwid, B, Prus ( bardzo ), E. Orzeszkowa (średnio), H, Sienkiewicz( panoramicznie ), S, Żeromski ( słabo ),W. Reymont (średnio),S. Wyspiański(ciągle żywy), później G, Zapolska, J, Tuwim, L. Staff, W. Broniewski.
Wyjeżdżaliśmy kilkakrotnie do teatru w Olsztynie. Utkwiła mi sceniczna „Balladyna” J. Słowackiego. Oczywiście jak przystało na średnią szkołę uczestniczyłem w szkolnym teatrze. Najbardziej pamiętam swój występ w sztuce Szaniawskiego ( nie pamiętam tytułu ). Grałem tam rolę zagubionego we wspomnieniach wielkiej miłości gajowego. Wypatrywałem wyobraźnią za oknem ukochaną osobę a potem zasiadłem przy pianinie i grałem jakąś melancholijną melodię , która jakby z własnej głębi duszy wydobywałem. Była to manifestacja siebie dla siedzącej na sali uwielbianej Jasi.
Oczywiście epizod z graniem na pianinie był chytrze oszukany, bo za kotarą na drugim pianinie grał nasz matematyk H. Januszewicz. Paru się jednak nabrało i podziwiało mój „talent” muzyczny.
Muzyka.
Tak, jak wspomniałem, moja wyobraźnia i estetyka muzyczna zdominowana została (głównie dzięki pani prof. Ewie Hołowni) zupełnie przez popularną muzykę klasyczną. Oznacza to, że nie kierowałem się snobizmem, tylko tym, co odpowiadało mojej jaźni. Wnikała, ożywiała i ubarwiała najskrytsze zakamarki duszy. Jej brzmienie otwierało jakby rajską scenerię ukrytych marzeń - przebywania z Kimś wymarzonym, wyśnionym, jedynym... Przyjmujące dreszcze przeszywały i uskrzydlały całe jestestwo.
Zupełnie nie odpowiadały mi hałaśliwe nowinki muzyczne z egzotycznymi korzeniami afroamerykąńskimi. Nie przystawały do mego poczucia jakiegoś minimum estetyki. Nie były w stanie wzbudzić szumu drzew, łąk zielonych, uskrzydlić i poszybować w jakąś daleką słodką przestrzeń. Oczywiście tu i ówdzie sporadycznie zdarzało się coś znośnego lub nawet miłego dla ucha. Jednak to zupełnie normalne, że na obrzeżach zdarzają się kwiatki.
Romantyka
Początkowo podobały mi się różne na ogół dziewczyny starsze, do których nie miałem śmiałości startować. Z jedną z nich udało mi się nawiązać kontakt. Jak byłem chyba w klasie III a ona w IV. W znajomości z Nią pomogli mi Jej koledzy, z którymi miałem kontakt w internacie. W jakichś okolicznościach biesiadowałem z nimi gdzieś na skarpie. Wtedy ośmieliłem się im powiedzieć, że podoba mi się ich koleżanka Ola Żukówna. Ostatecznie wyperswadowali Jej, by mnie zaprosiła na maturalny bal. Ładnie się bawiliśmy. Czasem wychodziliśmy się przewietrzyć i było bardzo fajnie, romantycznie. Na tym się jednak skończyło.
Pierwszą wielką romantyczną przygodą było zafascynowanie przepiękną blondyneczką Janiną Michalską. Uczęszczałem wtedy do klasy III lub IV, a Ona była o rok młodsza. Pełna kobiecego wdzięku, urocza, prześliczna stała się wręcz moim bóstwem. Nie poznałem Jej bezpośrednio tylko po prostu wypatrzyłem. Nie mogłem, nie śmiałem się do Niej zbliżyć.
Zawładnęła wszystkimi moimi myślami. Całymi dniami i nocami marzyłem o Niej. wielbiłem, prawie się modliłem. Pisałem do Niej co kilka dni listy. Pozostały niestety bez odpowiedzi. Chciałem dla Niej być kimś, poetą, naukowcem, myślicielem i kto wie kim jeszcze, aby tylko choćby na chwilkę zagościć w jej ślicznej główce. Próbowałem imponować Jej wszystkim, co się dało. Pojawiałem się publicznie. Zawsze rano wypatrywałem Jej obecności, tak aby choć przez chwilkę w ukryciu nacieszyć oczy Jej widokiem. A chciałem Ją widzieć zawsze i wszędzie. Pamiętam między innymi jak szła z koleżanką przez boisko szkolne. Jak bogini płynęła, piękna, smukła, wytworna. Zapisałem się do chóru, tam może trochę ponad godzinę w tygodniu mogłem być koło Niej blisko. Nie mam Jej zdjęcia. Nie zrobiłem nawet z ukrycia, aby się nie narazić. Jedyny i ostatni raz spotkałem Ją na schodach w żeńskim internacie w niedzielne przedpołudnie. Wtedy można tam było wejść. Nie wiem, o czym z Nią rozmawiałem. Miała uroczą barwę głosu. Chłonąłem Jej gesty, ruchy pełne zachwycającej gracji. Kiedy wracałem do siebie byłem pełen niezwykłego uniesienia, prawdziwego szczęścia, że mogłem, pobyłem z Nią choć przez chwilę. Potem długo, długo odtwarzałem tę chwilę w pamięci. Aż do dziś pozostał ślad tego krótkiego przecież epizodu. Prawdopodobnie, a nawet na pewno nie miałem u Niej żadnych szans ze swoim trądzikiem, średnim wzrostem i szeregiem innych często wyimaginowanych ułomności.
Tak to wygląda proza życia. Ale co tam ludzie garbaci, kulawi, niesprawni i co tam jeszcze muszą jakoś sobie radzić i radzą, więc nie ma co narzekać. Długo potem, kiedy byłem już w V klasie, upatrzyłem sobie dziewczynę Marylkę z klasy I . Chyba się w Niej zakochałem, bo jak nie przyszła na umówione spotkanie błądziłem bardzo smutny po polach aż doszedłem do Marcinkowa, pobliskiej odległej chyba o 3 km wsi. Opowiadałem kolegom, jak było fajnie, ale przecież nic nie było.
Na koniec w czas „wielkiej smuty”, czyli ostatnich miesiącach pobytu w szkole, zapoznałem piękną brunetkę Hanią z sąsiedniego Liceum Ogólnokształcącego.
Widocznie, jak się później okazało, miała jakiś kryzys ze swoim dotychczasowym chłopakiem i ja niejako znalazłem się pod ręką, Chodziliśmy nad brzegiem okolicznego jeziora i było bardzo pięknie, miło, romantycznie z Nią przebywać, rozmawiać, przyglądać się, robić zdjęcia. Do dziś pozostały niezapomniane te urocze, kolorowe, upojne chwile. Niestety w kilka miesięcy później już w wakacje bezszelestnie odfrunęła prawdopodobnie do swego poprzedniego „gniazdka”. Było pusto, smutno, boleśnie.
Polityka
„Wielka” polityka w średniej szkole znalazła się zupełnie na peryferiach. Wprawdzie żadnego doświadczenia na tym polu nie miałem, ale być może jakoś podświadomie odczuwałem, że to dziedzina konfliktowa i nieczysta, zatem nie przystawała do mojej natury. Humorystycznie można by rzec, że polityka w okresie młodzieńczym w sposób naturalny sprowadzała się do polowania na spódniczki. Dziś wszem i wobec uświadamiają mnie ,że żyłem w środku „czarnej okupacyjnej nocy”.
Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Jeśli chciałem, to na przykład w każdą niedzielę mogłem iść do kościoła i nikt o nic nie pytał. Nasz wychowawca Roman Chromiński był zdeklarowanym sympatykiem Armii Krajowej, przynosił na lekcje albumy ze zdjęciami uczestników Powstania Warszawskiego, nie ukrywał też swoich skłonności rusofobicznych i włos mu z głowy nie spadł. Zapewne sielanki nie było, ale nic na moich oczach się nie działo. Jeżeli czymś żyliśmy, to zaledwie kilka lat po strasznej hitlerowskiej nocy, która często zjawiała się w makabrycznych snach. Stamtąd wywodziło się poczucie dumy ze zwyciestwa i zdrowego patriotyzmu.
Nie pamiętam, aby w naszym gronie odbywały się jakieś ożywione dyskusje polityczne. Nie należeliśmy do ZMP, bo wcześniej byliśmy kotami za młodymi do rekrutacji, a później ZMP rozwiązano. Kilka jednak politycznych epizodów zapamiętałem:
- apel dotyczący śmierci B, Bieruta. Jasiu Olszewski przed apelem wyszeptał mi tę wiadomość jako sensacyjną,
- wystąpienia chóru szkolnego na miejskich akademiach,
- udział w pochodach 1 majowych,
- jakieś poruszenie „polskim październikiem” 1956,
- pierwszy sztuczny satelita w kosmosie.
Generalnie „wielkiej” polityki było w moim i kolegów życiu mało. Trudno zdecydowanie powiedzieć, że to dobrze lub źle. W okresie młodzieńczym dominuje wizja świata idealnego - mądrego, pięknego i dobrego. Takim świat i ludzi długo wyobrażałem i było mnie i jak sądzę ze mną z tym dobrze.
Religia
Mamusie były daleko, więc nie miał kto chłopaków do kościoła gonić. Natomiast dziewczyny do kościoła chodziły, bo ich struktura psychiczna jest bardziej emocjonalna. Chłopaki natomiast stworzeni są, by twardo po ziemi chodzić, realnie i racjonalnie zapewnić byt i bezpieczeństwo.
W naszym chłopaków gronie uczęszczanie do kościoła było rzeczą zupełnie osobistą. Nikt nikogo o nic nie pytał. Chodzi do kościoła, bo chodzi, wierzy, bo wierzy. Było to poza horyzontem zainteresowania i nie pamiętam żadnej dyskusji na ten temat.
Dziś jestem zdumiony i zawstydzony powszechnym klerykalizmem i chocholim tańcem ołtarza z tronem.
Wakacje
Większość wakacji z okresu szkoły średniej spędzałem u swoich braci w Drogoszach pow kętrzyński.
Pewnym wyłomem z tego było uczestnictwo w młodzieżowych hufcach pracy. Wyjeżdżaliśmy w czasie żniw do okolicznych PGR -ów. Dobrze pamiętam taki hufiec w Dźwierzutach. Kwaterowaliśmy w jakimś starym budynku. Rano wychodziliśmy na pole, by stawiać snopki po snopowiązałce, lub przestawiać je po ulewnym deszczu. Potem po wysuszeniu przywoziliśmy je do wielkiej stodoły.
Dość często padał deszcz, więc siedzieliśmy w pałacu, graliśmy w karty, opowiadaliśmy, bądź robiliśmy różne historie. Pewnego razu napisaliśmy jakiś historyczny tekst – przysięgę, że za 10 lub 20 latach spotkamy się w tym samym składzie. Każdy podpisał i dokument został włożony do butelki i uroczyście gdzieś pod murem został zakopany. Potem zapomnieliśmy o tym. Być może ktoś przypadkowo odkopał i gdzieś jest w izbie szkolnej tradycji. A może jeszcze dotąd nieruszony leży. W sąsiedniej miejscowości był hufiec żeński, Organizowano nam od czasu do czasu spotkania – zabawy. Bardzo miło to wspominam, jednak trudno jest mi dzisiaj to miejsca geograficznie zlokalizować. Pamiętam stamtąd też prześliczne krajobrazy. Co by nie powiedzieć hufce te były przedłużeniem szkolnego życia towarzyskiego. Stanowiły przyjemną i pożyteczną wakacyjną atrakcję o wiele bogatszą od jałowego np. plażowania.
Większość jak wspomniałem czasu wakacyjnego (1954 -1957 )spędzałem u braci w Drogoszach. Gościłem tam w przepięknym pałacu, siedzibie pruskiego rodu szlacheckiego von Dönhoff. Znaczna część pomieszczeń z 365 było pustych. W lewym skrzydle była kaplica i komnata grobowa. Najciekawszy był strych, na którym były duże ilości niemieckiej papierowej propagandy. Wtedy nie przywiązywałem do tego wagi, a szkoda. Dziś miałbym wiele żywej historii. Równie atrakcyjny był wielki park połączony z lasem. Było bardzo dużo różnych spacerowych ścieżek oraz kilka „świątyń dumania”. Przebywałem tam codziennie i nie mogłem wyjść z podziwu dla otaczającego piękna. Może dlatego było tak uroczo, że nie było pielęgnowane. Wtedy sama przyroda sobie upiększała bez zbędnej codziennej interwencji człowieka.
Spacerowałem tam w większości pozornie samotnie. Zawsze jednak w wyobraźni przywoływałem sobie swoją upragnioną dziewczynę i dobrze było. Robiłem dużo zdjęć z myślą, że Jej po wakacjach pokażę, gdzie „przebywaliśmy”. Nie przypuszczałem, że ostatnie wakacje były ostatnimi tam w tym raju dumania. Bracia przenieśli się w okolice Mikołajek mazurskich.
Rok ostatni - wielka smuta
Kiedy zbliżał się ku końcowi ostatni rok szkolny 1957 i bardzo szybko skracał się czas pobytu w szkole, to jakby miał się skończyć bajeczny sen. Na myśl o tym stawało się smutno, przykro, przygnębiająco. Wkrótce nadejdzie czas ostatniego pożegnania. A po wakacjach nie będzie już powrotu do Koleżanek, Kolegów do miejsc chmurnych i durnych, ale jak przecież barwnych, niepowtarzalnych. Nie mogłem się nadziwić tym koleżankom i kolegom, którzy z nadchodzącej perspektywy bardzo się cieszyli. Jednak stał się cud i to w PRL - u. W kilka miesięcy przed maturą 1957 zdecydowano, że Licea Pedagogiczne będą miały przedłużoną o rok edukację. Cóż to była za radość, jakie szczęście. Pierzchły smutki i niepokoje. Można było zdrowo, głęboko oddychać i cieszyć się każdym dniem, chwilą pełnych różnych przeżyć i emocji. Wyjeżdżałem na wakacje z radosną świadomością , że po dwóch miesiącach powrócę tu jakby do swego właściwego życia
W nowym roku szkolnym byliśmy już drugi rok najstarszym rocznikiem , z którymi musieli się młodsi liczyć. Nie było żadnej fali, ale pewna tradycja podporządkowywania starszym była ciągle żywa.
Jako najstarsi pełniliśmy dyżury porządkowe w internacie. Nie wiem dlaczego , ale zostałem zaszczycony przez okres dwóch lat prowadzeniem szkolnych apeli. Polegało to na podawaniu stanu obecności przez gospodarzy klas do mnie. Po podsumowaniu zdawałem raport dyrektorowi szkoły, który zaszczycał mnie podaniem ręki. Była to niezła fucha. Pozwalała trochę się wyróżniać. Miałem nadzieję, że mogło się to podobać dziewczynom, a szczególnie tej jednej. Może tak, a może nie. Nie wiem.
I tak płynęła codzienność.
Szczególnie radosne były przyjazdy z ferii. Wówczas dzielono się różnymi przeżyciami przy suto zastawionym stole domowymi „wałówami”.
Tymczasem czas leciał nieubłaganie. Muszę przyznać, że studniówki nie pamiętam. Wkrótce nadeszła wiosna. Gdzieś tam w głębi podświadomie tliła się smutna refleksja, że to ostatnia wiosna w szkolnym życiu, domu. Wiosenne budzenie się przyrody coraz częściej zamiast cieszyć smuciło. Wszystko wokół jakby stawało w kolejce i przypominało, że to już coraz bliżej koniec, trzeba będzie żegnać na zawsze.. Wszystko rozpłynie się jak bajeczny, słodki sen. Nadszedł czas „ wielkiej smuty”. Cokolwiek robiłem, gdziekolwiek bywałem wszystko przesączało się smutną atmosferą ostatecznego pożegnania. Nie wróci żadna chwila, nie wrócisz tu nigdy do siebie, do znajomych przyjaznych, życzliwych rówieśników – szeptały drzewa, znajome mury, wydeptywane ścieżki. Tak jakby życie się kończyło. Potem to już tylko szarość, szarość, szarość. Tak to odczuwałem.
W tym stanie psychicznego dołka egzamin maturalny trochę jakby się w cieniu znalazł, bo nie stanowił, jak dla niektórych jakiegoś progu do nieba. Z języka polskiego nie mogłem rozwinąć skrzydeł, bo nie podpasowały tematy, w których mógłbym zawrzeć choćby trochę własnych refleksji. Kiedy później na maturach pojawiały się tematy wolne, to bardzo żałowałem, że z takich możliwości nie mogłem ja skorzystać. Pamiętam, że pisałem coś o przyczynach rozbiorów Polski i związaną z tym literaturę. Temat był bez polotu, ale inne były jeszcze gorsze. Natomiast z matematyki zadania były bardzo łatwe, do tego stopnia, że miałem czas na pomoc dla innych. Wprawdzie jedno z zadań przepisałem z pomyłką, ale przez to wykazałem, że nawet utrudnione potrafiłem rozwiązać dobrze. Zostałem zwolniony z ustnego. Z ustnych egzaminów pamiętam najbardziej z biologii, bo zdawałem przed Panią profesor Januszewicz, która mi się bardzo podobała. I tyle. Wtedy jeszcze była w pełni żywa tradycja balów maturalnych, ale ja swojego kompletnie nie pamiętam. Widocznie nie był to powód do wielkiej radości.
Na zakończenie braliśmy udział w rajdzie rowerowym po Mazurach na trasie Mrągowo, Mikołajki, Ełk, Giżycko, Ryn. Było ciekawie, ale niestety cieniem się kładła świadomość, że to już prawdziwy koniec. Smutek rozgościł się wokół. Po wycieczce w bibliotece dowiedziałem się, że miesięcznik kulturalny „Warmia i Mazury” ogłasza konkurs na pamiętnik maturzysty. Postanowiłem wziąć udział. Zaraz na początku okazało się, że to był doskonały środek na ukojenie szlochania. Włożyłem w niego całe smutne serce. Nawiasem mówić przeżywałem dwa wielkie pożegnania. Jedne ze szkołą, a drugie z piękną brunetką Hanką, o której wcześniej pisałem.
Sączyłem teksty smutną, chmurną i durną nostalgią. Trochę było lżej, bo mogłem się jakby komuś zwierzyć, otworzyć. W konkursie zdobyłem II miejsce. Ten z I miejsca opisał swój dramat związany z zapadnięciem na gruźlicę. Bardzo się cieszyłem z mego sukcesu. Niestety nikomu ten kwiatek nie był już potrzebny. Długo przechowywałem ten pamiętnik, ale niestety po kilku przeprowadzkach , gdzieś się zagubił. Szkoda.
Choć zawód nauczycielski przed wyborem tej szkoły nie istniał nawet w mojej wyobraźni okazał się ostatecznie atrakcyjny i kreatywny w kształtowaniu wsród nowych pokoleń racjonalnych,humanistycznych kryteriów prawdy, dobra i piękna.
Bibliografia
- Sempioł Janina, Licea pedagogiczne w województwie olsztyńskim w latach 1945–1970, Olsztyn 1983.
- mragowo.pl, 65-lecie Szkoły im. Władysława Jagiełły w Mrągowie [08.04.2014]